Od ostatniego artykułu o czeskich mitach narodowych minęło już sporo czasu. Tak, to był dla mnie spory materiał, sporo było szukania informacji i researchu. Niemniej, spodziewałabym się, że po takim czasie przyjdzie już do mnie nowy temat, nowe pomysły zaczną spływać falami, a ja rzucę się w wir pracy.
Tymczasem – nic. Ostatnio mam wrażenie, że dużo więcej informacji przyjmuję i procesuję niż z siebie jestem w stanie wydobyć.
Wińmy przedwiośnie
Być może to związane jest z tym, że była zima – zimą, bez odpowiedniej dawki słońca i świeżego powiewu zażywanego wśród zielonych drzew – jest mi jakoś gorzej. Szczególnie, że tej zimy chodziliśmy jakby mniej. To znaczy – sporo się działo. Co chwilę gdzieś jechaliśmy i z kimś się widzieliśmy. Ale to też oznaczało, że mniej było czasu na takie zwykłe wałęsanie się po mniej lub bardziej okolicznych lasach, a ostatnimi czasy to właśnie najbardziej nabija moje akumulatory.
Tak więc – pomysłów miałam ostatnio sporo. Z jednym nowym projektem na czele, który mnie fascynuje, ale… za który nie mogę się zabrać. To znaczy – wszystko już właściwie przygotowane, trzeba tylko usiąść i zrobić. No a mi ostatnio kiepsko idzie produkowanie treści. Dużo ich za to przyjmuję. Chyba mogłabym to rozrysować na jakiejś sinusoidzie tworzenia – są okresy, kiedy tworzę dużo i szybko na bloga, są okresy, kiedy dużo piszę powieści i co rusz wymyślam nowe sceny. I są okresy, kiedy nie robię nic. I to właśnie jest ten moment.
Może to przedwiośnie. Winię za to krótkie dni. Ostatnio dużo łatwiej mi jest treści konsumować niż tworzyć. Czytam więc. Zapisałam się do brneńskiej biblioteki (której nazwa związana jest w jakiś sposób z rolnictwem i czego za cholerę nie mogę zrozumieć ani zapamiętać; don’t blame me, it’s przedwiośnie*). Nadal mielę temat stosunków czesko-niemieckich i mam już na koncie kilka ciekawych tytułów z tym związanych. Ten temat mnie z jakiegoś powodu prześladuje. Nie mam pojęcia czemu. Może to się wiąże z tym, że w mojej rodzinie też ze dwa pokolenia wstecz niektórzy musieli swój dom opuścić i dlatego mam w sobie takie pokłady czułości wobec innych, których ten los spotkał. Może to też trochę kwestia tego, że sama czuję się czasem nieproszonym dodatkiem do czeskiego społeczeństwa, który pasuje jak kwiat do kożucha.
Mózg i jego wyczerpane możliwości kognitywne
Nie, to tylko przedwiośnie. Przyjdzie trochę słońca (i już przychodzi; budzi mnie prawie codziennie ostatnio) i chandra przejdzie. Faktem jednak jest, że mimo iż pochłaniam setki stron w języku czeskim (Boże, ten, kto wymyślił biblioteki, był geniuszem!), nadal miewam problemy w życiu codziennym w starciu z Czechami. To znaczy – don’t get me wrong – radzę sobie bardzo dobrze, podejrzewam, że gdybym podeszła do jakiegoś egzaminu, to z odrobiną wysiłku bym pewnie ogarnęła poziom B2-C1. Niemniej… te wszystkie przejęzyczenia, moje pomyłki, czeskie słowa przetrawione moim polskim mózgiem, w którym kołaczą i wałęsają się na co dzień jeszcze co najmniej dwa inne języki, to czasem dla mnie za dużo. Nie dziwota, że kiedy czasem spotkam się z jakimś Czechem, to, co ze mnie wypłynie, nosi znamiona każdego z nich: niestety, często słownictwo pochodzi z jednego, gramatyka z drugiego, a wszystko to okraszę akcentem z ostatnio oglądanego serialu.
Feminizm a dorastanie
Niedawno był Dzień Kobiet. Pełen hipokryzji Dzień Kobiet, w którym komuś się przypomni, że kwiatka należy zakupić płci przeciwnej. Albo i nie. Nie pamięta się jednak zazwyczaj o tym, że płci przeciwnej z upodobaniem godnej lepszej sprawy zabiera się prawa i depcze po jej godności. Wiecie, moja droga feministyczna to pełna wybojów przygoda – wyrastałam w rodzinie jak najbardziej tradycyjnej, więc wszystkie te konserwatywne wartości łykałam niemalże z mlekiem matki. Ale potem gdzieś, jakoś do moich nastoletnich rąk trafiły Wysokie Obcasy. I tak, śmiejmy się, że ta gazeta przestała spełniać pewne określone standardy, niemniej to właśnie dzięki artykułom z tej gazety zaczęłam kwestionować status quo. W okresie dwudziestoletnim plus byłam gotowa z każdym i wszędzie wykłócać się i wskazywać, jak bardzo niesprawiedliwy jest świat. Dziś, kiedy mam lat trzydzieści kilka, te niesprawiedliwości widzę jakby wyraźniej. I jednocześnie nauczyłam się wybierać swoje bitwy; jeśli ktoś nie chce sobie zdać sprawy z różnych niesprawiedliwości, to cóż, ja mogę je wskazać, ale nie jest celem mojego istnienia edukowanie niedoedukowanych. Może to błąd; może powinnam się starać bardziej. Nie wiem.
Status quo, tradycje i dystans
To w ogóle jest ciekawe pojęcie – kwestionowanie statusu quo. Zastanawiałam się, czy każde pokolenie kwestionuje zastane wartości; czy w mojej rodzinie kwestionuje się zastane wartości? Czy to dobrze, czy źle? Pamiętam takie zajęcia, jeszcze ze studiów, na których dyskutowaliśmy o tym, czy można oceniać kulturę, której nie znamy. Odwieczne przykazanie – nie sądź, bo nigdy nie wiesz, co dana osoba ma za sobą. Trochę się to jednak nie sprawdza wobec większych grup ludzkich.
Zdecydowanie negatywnie osądzam bowiem na przykład obrzezanie kobiet. To praktyka budząca grozę, okrutna i straszna. Mam jednoznaczne zdanie na jej temat. Osoby, które ją podtrzymują, zdecydowanie powinny przypomnieć sobie co nieco o empatii. Jedocześnie wiem, że żyjąc w danej społeczności, nasiąkając jej zwyczajami i tradycjami, normalizujemy różne zachowania. Także te przemocowe – a potem, kiedy pojawi się ktoś, kto zaczyna to kwestionować, atakują taką osobę z uporem godnym lepszej sprawy, bo kwestionując daną praktykę, zmusza ich do spojrzenia na nią innymi oczami i, być może, przyznania, że w ramach umowy społecznej akceptowało się zło. A to bardzo niewygodne stwierdzenie.
Tylko spójrzcie na to, co dzieje się z obrońcami JPII. To dokładnie ten sam mechanizm. Z dokładnie tego samego powodu nikt mnie tutaj [czyt. w moim czeskim środowisku] nie rozumie, kiedy mówię, że przebijanie dziewczynkom uszu z automatu, gdy skończą miesiąc czy dwa, nie jest dobre. Podobnie kiedy mówię, że przyjmowanie nazwiska męża przez kobiety, które się nad tym nawet nie zastanowią, smutne. Dla osób, które mówią o takich wnioskach głośno, nie ma poklepania po plecach. I wiem co mówię – pamiętam dobrze, jak moja własna rodzina reagowała przed laty na jedynego wówczas znanego nam wegetarianina i jego sposób odżywiania się. Nie było to piękne zachowanie.
Ta perspektywa dwu- lub więcej krajowa pozwala się trochę oddalić od swojego plemienia, które narzuca pewne normy. Kiedy wyjeżdżasz i obserwujesz dwie albo trzy grupy, z których każda uważa, że żyje życie w ten właściwy sposób, to z automatu nabierasz trochę dystansu. Kontestujesz trochę to, co mówią i jedni, i drudzy, i starasz się odnaleźć w tej nagle nieoczywistej rzeczywistości. Jak masz szczęście, to znajdziesz chociaż jedną albo dwie osoby, które również potrafią się trochę oddalić i krytycznym okiem popatrzeć na obie grupy. Bo tak – mówisz niby w języku kraju adopcyjnego, uczysz się nowej kultury, nowego kodu społecznego, ale nigdy tak do końca się w niego nie wtapiasz. Z kolei w domu – w domu być może denerwuje cię więcej rzeczy niż wcześniej, szczególnie teraz, kiedy już wiesz, że można inaczej i lepiej, bo to widział@ś.
Ciekawa jestem, co kwestionować będą moje dzieci. Albo dzieci moich rówieśników. Mam tylko nadzieję, że coś się jednak zmieni i nie będzie to musiało to być to samo, co dziś kwestionujemy my.
M.