dobre życie, Emigracja w Czechach, Myślodsiewnia

Refleksje po pięciu latach w Czechach

Dawno nie było takiego wpisu – aż się odzwyczaiłam i nie bardzo wiem, jak zacząć – a kiedyś pisanie takich wpisów było dla mnie najprostsze i najoczywistsze. Może to kwestia prowadzenia zapiśnika myśli, może już nie mam aż takiej potrzeby przelewania moich refleksji na bloga. Tym razem jednak moje refleksje dotyczą życia w rozkroku pomiędzy dwoma krajami i pomyślałam, że dobrze wpisze się to w moją serię emigracyjną, bo chyba przekraczam jakiś kolejny etap wyjazdu i warto zapisać, co mi się w głowie w związku z tym kołacze.

Pięć lat poza Polską

Mieszkam już poza Polską prawie pięć lat. Są tego dobre, jak i złe strony. Zmienił się sposób, w jaki Polskę postrzegam – jednocześnie na lepsze, jak i na gorsze. Minusy, które mnie nie uwierały albo do których z biegiem czasu się przyzwyczaiłam, teraz bolą bardziej. Ale są też zalety, których nie doceniałam, a za którymi tęsknię. W ogóle mam trochę wrażenie, że już o tym tu kiedyś pisałam, ale powtórzmy to w skrócie.

Zdecydowanie bardziej denerwuje mnie polska religijność i wszechobecna wiara w kościelne przykazania. Bardzo się oderwałam od tej kościelnej mentalności i – borze szumiący – jak dobrze mi to na głowę zrobiło. Odcięłam się, na ile to szło (ale też wyszło to naturalnie i samoistnie) od myślenia, że coś należy robić, bo to część kościelnego rytuału. Nie chodzę do kościoła w ogóle, nie narażam głowy na sączenie mi do ucha tekstów, które miałyby mnie wmanipulować w jakieś absurdalne poczucie winy.

Polskie społeczeństwo a wina

To wywoływanie poczucia winy w dzieciach, a potem dorosłych – to bardzo polska rzecz (chociaż nie tylko polska, to po prostu katolicka rzecz, a że u nas tylu katolików, to się bardzo zlało z tożsamością narodową). Gdybyśmy sobie jako społeczeństwo to uświadamiali, w Polsce żyłoby się o wiele prościej. Ile frustracji w życiu by nam odeszło, gdybyśmy nie czuli się zmuszani przez kogoś z zewnątrz do czegoś, czego nie czujemy albo nie chcemy? To mogłoby być bardzo ciekawe ćwiczenie mentalne – zastanówmy się krytycznie, co z elementów tradycji, tego, co przekazali nam rodzice i dziadkowie czy społeczeństwo, faktycznie nam służy, a co jest dziś szkodliwe (bo zmieniła się sytuacja albo lepiej coś rozumiemy). Nie bójmy się poddać tradycji krytyce – jeśli jest warta zachowania, najprawdopodobniej ją po prostu wytrzyma. Życie jest zmianą, jest różne, my jesteśmy różni i wcale nie musimy być wszyscy tacy sami od linijki.

Tylko że od takich wniosków niedaleko do naruszania statusu quo. Czyli określonego układu społecznego, w którym pewna wąska grupa korzysta z posłuszeństwa ogromnej większości innych. Dlatego tak mało będzie idealistów, którzy będą chcieli odnowić kościół katolicki, unowocześnić jego nauki, dostosować je do ludzi. Beneficjentom dzisiejszego stanu rzeczy bardziej opłaca się zachować sytuacje taką, jaką jest – gdzie państwo łoży na ich utrzymanie, bo większość się na to zgadza.

Co mieszkanie za granicą mi zrobiło z głową

Mieszkając zagranicą, jestem od tych spraw dość daleko. Na co dzień bardzo rzadko obcuję z mentalnością stricte katolicką, więc wydaje mi się ona czasem reliktem przeszłości. Zapominam, jak ważnym elementem tożsamości nadal jest ona dla wielu ludzi w Polsce, jak ważną rolę odgrywa na przykład w walce politycznej. Traktuję ją z większym luzem; nie czuję, że mam obowiązek kogokolwiek nawracać. Przeciwnie, mam dużo większą czułość do ludzi ogólnie, bo wiem, w jak opresyjnym środowisku często wyrastali i rozumiem, skąd biorą się ich postawy. Zapominam, że w samej Polsce bardzo wielu ludzi traktuje sprawy religijne bardzo poważnie i stawia je na ostrzu noża. A wynikiem takiego ostrego podejścia jest potem fanatyczne podejście do czegokolwiek, co choć trochę odstaje od „standardowego” zestawu poglądów.

Tak, wymuszanie życia według cudzych standardów – to chyba jedna z największych bolączek polskiego społeczeństwa. Z tym się wiążą te opresyjne pytania typu: „a kiedy dzieci?”, „kiedy ślub?”, „już skończyłaś jeść?”, „chyba tego nie założysz?”, albo „ale sama tam chcesz jechać?!”. Oduczenie się tego to coś, nad czym nadal pracuję, bo wierzcie mi – nie jest to wcale łatwe zadanie!

Polskie jedzenie = dobre jedzenie

Ale w Polsce jest też wiele naprawdę dobrych rzeczy. Jedzenie mamy ogólnie dobrej jakości i dostępne. Mieszkania, owszem są dość drogie, ale są do zorganizowania (mówię to z czeskiej perspektywy osoby po 30., która mieszka na wynajmie, rozgląda się po nieruchomościach i nie ma wielu opcji, mimo dobrej pracy). Opieka zdrowotna – tak, nie jest idealna i tak, jest wiele do poprawy, ale mimo wszystko choroba nie oznacza niemal pewnego bankructwa ani długów. Drogi są niezłe. I tak, rząd może i mamy ch*owy, ale nadal jest nadzieja na jego zmianę.

Kiedyś Czechy postrzegałam bardzo na zasadzie porównań do Polski. Że coś było lepsze albo gorsze, i związku z tym to doceniałam albo na to narzekałam. Teraz podchodzę do tego trochę inaczej – to znaczy, nadal gdzieś z tyłu głowy lubię sobie dokonywać porównać – ale każdy kraj staram się traktować samodzielnie. To znaczy – rozumiem, że każdy z nich jest taki, a nie inny, bo ma inną historię i że wszystko wynika z przeszłości, z wydarzeń, które miały miejsce i procesów, które się odegrały (albo właśnie ich zabrakło). W związku z tym na Czechy też patrzę dużo bardziej krytycznie.

Krytyka Czech

To może być związane z tym, że traktuję je już trochę jako swoje. Czuję, że mogę sobie pozwolić na ich krytykę. Gdybyście popatrzyli na etapy emigracji, pewnie byłabym gdzieś w końcowej fali – widzę zarówno pozytywy, jak i negatywy. To trochę podwójna radość, bo czerpię z zalet obu krajów, znam obie perspektywy, ale też – podwójna dawka frustracji. Toksyczne mechanizmy społeczne obecne są niestety wszędzie. Mogę więc, zszokowana i z przerażeniem, obserwować głupotę ludzką w dwóch, zupełnie odmiennych wersjach.

Jedną z większych czeskich bolączek – według mnie – jest wsobność. Takie zamknięcie na inność, zamknięcie na cokolwiek nie-czeskiego. To oczywiście bardzo subiektywna ocena, która też nie jest trafna wobec większości czeskiego społeczeństwa – to po prostu pewien rys, który dostrzegam, który działa mi na nerwy i który sprawia, nie powiem, że czasem się zastanawiam, czy komuś kiedyś nie będzie moja polskość działać na nerwy do tego stopnia, żeby chciał na przykład mi to wykrzyczeć pod oknem.

Czesi a gender

To się też objawia większą odpornością na nowe trendy, nowe koncepcje, nowe podejście na przykład do równości płci. Pewne rzeczy są tutaj – nawet wśród wykształconej klasy średniej z dużego miasta – tak zafiksowane, że, podejrzewam, w moim pokoleniu się już nie zmienią. I wiecie, to jest wszystko bardzo skomplikowane, bo tak – w Czechach jest cudownie długi urlop macierzyński i rodzicielski, oba płatne, dzięki czemu jest tu stosunkowo wysoki przyrost naturalny. Zupełnie naturalnym jest posiadanie dwójki albo trójki dzieci. To ma jednak duży minus, o czym się głośno dziś nie mówi – w ogromnej większości w domu z dziećmi zostają mamy. I nie mówimy tu o przerwie kilkumiesięcznej albo nawet rocznej, ale kilkuletniej (a jeśli ktoś ma więcej niż jedno czy dwoje dzieci, co znowu tak rzadkie wcale nie jest, spokojnie ta przerwa może potrwać do ponad 5-6 lat). To się automatycznie przekłada na to, że te kobiety tracą swoją pozycję na rynku pracy. Tracą na emeryturach. Oraz wykonują większość prac domowych.

W Czechach nie ma takiego nacisku na „zadbanie” kobiet. Ludzie ogólnie bardziej na luzie podchodzą do wyglądu, a nawet jeśli coś im się nie podoba, w bardzo złym tonie jest o tym informować. Ale ewidentnie jest podział na to, co jest dziewczyńskie, a co chłopięce. Weźmy choćby te cholerne kolczyki u niemowląt – a mówimy tu o dzieciach, które mają miesiąc albo dwa – których rodzicom wydaje się, że są one niezbędnym atrybutem kobiecości (sic!). Cóż, społeczeństwo tego wymaga; to taki wyraz tego, że wartość kobiety nadal ocenia się na podstawie jej wyglądu i nawet jeśli dziś nie traktuje się tego tak dosłownie, jak w przeszłości, zdecydowanie jest to przejaw dokładnie tego mentalu.

Teorie spiskowe

W Czechach, tak samo jak w Polsce, ludzie z niższym wykształceniem/niższymi dochodami/bardziej naiwni (niepotrzebne skreślić) są bardziej podatni na różnego rodzaju teorie spiskowe. Ale ze względu na historię, inne teorie stają się bardziej popularne. O ile covid i wszystkie wersje teorii szkodliwości szczepionek/wszczepiania czipów/unicestwiania społeczeństw były dość, nazwijmy to, uniwersalne i szeroko komentowane po obu stronach granicy, już na przykład dezinformacja dotycząca wojny w Ukrainie w Czechach – mam wrażenie – odnosi większe sukcesy niż w Polsce. Ta wspomniana bardziej naiwna grupa w Czechach nie jest odporna na rosyjską propagandę, nawet, gdy jest ona dość ewidentna. Co ciekawe, Czesi i tak są w dużo lepszej sytuacji niż Słowacja – tam popularność różnych rosyjskich teorii jest szokująco wysoka.

Lokalne podróże w Czechach i szacunek

Co ja osobiście lubię najbardziej w moim przybranym kraju? Znalazłabym kilka rzeczy, ale pierwsze, co przychodzi mi do głowy to – oprócz całkiem nieźle działającej opieki zdrowotnej – dostępność szlaków i ścieżek rowerowych. Uwielbiam w Czechach to, że aby znaleźć ciekawą trasę wycieczkową, wystarczy otworzyć mapę. Szanse na to, że w pobliżu znajdzie się kilka ruin zamków, wież widokowych albo po prostu ładnych widokowo szlaków, jest ogromna. A najczęściej w ich okolicy będzie jeszcze odpowiednia infrastruktura, dzięki której będzie można pokosztować lokalnych wyrobów. Inną świetną cechą jest bezpieczeństwo. W Czechach przestępczość jest niska (niższa niż w PL, a PL sama w sobie jest też bezpieczna). Wiadomo, wszędzie należy zachować ostrożność, ale ogólnie – nie ma się czego bać. Dodajcie do tego niezły transport lokalny i okazuje się, że Czechy to kraj idealny na niespieszne i lokalne podróżowanie, co też z dużą dozą przyjemności uskuteczniamy tak często, jak to tylko możliwe.

Doceniam też szacunek do drugiego człowieka. Mam wrażenie, że czeskie społeczeństwo, mimo że też podzielone przez zwalczające się obozy, nie jest aż tak spolaryzowane jak to polskie. Większy jest egalitaryzm – nawet, jeśli ktoś jest bogaty, rzadziej się tym popisuje – albo takie przynajmniej ja odniosłam wrażenie. W Polsce ostatnio zdarzyło mi się oglądać programy publicystyczne i, szczerze mówiąc, poziom agresji i negatywnych emocji był tak wysoki, że po prostu przestałam oglądać. Tak, w Czechach też się ludzie czasami kłócą z powodu polityki, ale jakoś te emocje w życiu codziennym są słabsze. Z drugiej strony, w Czechach nikt nie majstruje przy ustroju demokratycznym…

Dzięki Czechom nauczyłam się doceniać małe rzeczy. Drobnostki, które sprawiają, że życie płynie przyjemniej. Zrozumiałam też, ja – człowiek z regionu przesiąkniętego mentalnością pruską – że w życiu liczy się też zabawa. W Polsce, dla odmiany, doceniam dynamizm i sprawczość ludzi. Od pomysłu do jego realizacji często droga jest krótka i jest to naprawdę wspaniała cecha. Gdyby Czesi nauczyli się od Polaków trochę obrotności i sprawczości, a Polacy od Czechów z kolei – odpuszczania i „chwytania chwili”, wszystkim żyłoby się jeszcze lepiej…

M.