Czeska kultura, Czeskie społeczeństwo

Grudniowe myśli

Myśli w grudniu mam dużo, tak dużo, że ostatnio założyłam sobie zeszyt. Zapomniałam już, jaka to ulga – móc od czasu do czasu odłożyć natrętne pomysły do zeszytu i przyjrzeć im się z zewnątrz. Działa to trochę jak Myślodsiewnia Dumbledore’a. Zapisuję tam tytuły książek i ich autorów, a także krótki opis wrażeń z lektury czy seansu. Przy niektórych powstanie tylko kilka linijek, przy innych pół strony. Podobnie mam z filmami – te lepsza zapisuję i opisuję, doszłam do wniosku, jeśli już poświęciłam im jakąś część swojego życia, to równie dobrze mogę spróbować zapamiętać, dlaczego to zrobiłam.

Janske Lazne

Suchánek i jego wymysły

W związku z tym w zapiskach z listopada i grudnia pojawiło się kilka wzmianek, między innymi nowy film Večírek w reżyserii Michala Suchánka. Wspominam o nim bynajmniej nie dlatego, że tak mi się podobało – film, mimo kilku zabawnych żartów, należy raczej do takich, przy których można usnąć. Pojawiło się tam jednak kilka wątków, które a. mnie jako widzkę oburzyły, b. sprawiły, że mój mózg przez dłuższą chwilę nie mógł się pozbierać. Długo zastanawiałam się bowiem, o co w tym filmie w ogóle chodziło (spoiler alert – nie doszłam do zadowalających wniosków).

Rozmawiałam o tym ze znajomą Czeszką i ona stwierdziła, że czeskie kino takie już jest – to znaczy pełne przerysowanych postaci i absurdu, nieoczywiste, wyśmiewające bohaterów, nas, rzeczywistość. I że nie mam się co oburzać, bo po prostu tego jeszcze nie rozumiem, za mało ich, Czechów, rozumiem i znam. Trochę mnie to ubodło, nie zaprzeczę, niemniej tknęło mnie też do przemyśleń. Czy faktycznie istnieją tematy, z których nie żartuję? Czy są sprawy, z których nie należy się śmiać?…

Grudniowe myśli

Absurd w czeskim kinie

Rzeczywiście, absurd w czeskich filmach jest wyraźnie zaznaczony – widzę to nawet ja, osoba niespecjalnie z czeskim kinem obeznana (chociaż ciągle swoją znajomość poszerzająca). Absurd goni absurd. I to z jednej strony jest świetne, z drugiej strony – ja lubię, gdy ten absurd obnaża jakąś prawdę, obśmiewa nam jakiś element świata, który niekoniecznie ma sens. Absurd dla absurdu to coś, co rodzi filmy, na które w Polsce mówi się „czeski film”. Czyli film, w którym nikt nic nie wie, łącznie z reżyserem i mną, skonfundowaną widzką.

To nie jest jednak stan rzeczy, który mnie zadowala. Wiecie, żyć w Czechach i nie mówić językiem filmu to niemal tak jak żyć w Polsce i w ogóle nie wiedzieć, na czym polega katolicyzm. Czesi cytują filmy cały-kurna-czas i wierzcie mi lub nie, ale zdarzyło mi się być na spotkaniach towarzyskich, które polegały głównie na przerzucaniu się hasłami z ulubionych filmów i zaśmiewaniu się z nich do rozpuku. Możecie sobie wyobrazić moją minę – osoby, która czeskie filmy ogląda, owszem, ale z doskoku, i zdecydowanie z mniejszym uwielbieniem niż wspomniani uczestnicy imprezy.

[Wyobrażam sobie, że Luby, gdy siedzimy w polskim gronie i przerzucamy się memami dworującymi z JPII i 21.37, może czuć się podobnie].

Brtnice

Czeski film

To nie znaczy, że ja czeskich klimatów nie lubię. Uwielbiam atmosferę swojskości, lubię, gdy z ekranu czuję tę bliskość – krajobrazu, ludzi, klimatu. Widać to na przykład w filmie Musíme si pomáhat, widać to w S tebou mě baví svět, albo nawet w lekko dziwacznym Jak utopit Dr. Mráčka o świecie wodników, którzy żyją w wodach Wełtawy, czy Vrchní, prchni. Te filmy sprawiają, że przenoszę się w czasie i nie jest to podróż nieprzyjemna. Znajduję w nich ukojenie od szybkości dzisiejszego świata. Znajduję w nich jakąś prawdę o Czechach.

Istnieje jednak poziom absurdu, którego nie jestem w stanie przełknąć. Może to kwestia liczby lat, które mieszkam w Czechach, może za jakiś czas się to zmieni. Rozumiem to tak, że taka ekspresja to sposób na radzenie sobie z absurdalną nierzadko rzeczywistością socjalistycznego/postsocjalistycznego kraju, niemniej… Ja lubię, gdy historie mają sens. Lubię go dostrzegać, nawet jeśli jest trochę schowany i trzeba się po niego schylić. Jeśli jednak muszę się po niego przekopywać aż do Chin, to stwierdzam, że twórcom chyba coś nie wyszło.

czeska wieś

Seksizm, wszechobecna bolączka

Inna rzecz to seksizm. To już moja osobista ocena, szeroko niepodzielana, wiem. Znajoma, słysząc moje utyskiwanie na ten temat, stwierdziła: przecież film musi odzwierciedlać nasze społeczeństwo, musi obśmiać pewne postawy – nie możemy cenzurować twórców. I tak, ma rację, oczywiście. Problem polega na tym, że akurat ten temat – molestowania seksualnego – nie wydał mi się odpowiedni do strojenia takich żartów [myślę tu o wspomnianym na początku nowym filmie Suchánka]. A w tym konkretnych filmie przeszedł bez echa. To znaczy, wszyscy się zaśmiali, w filmie i na widowni, i przeszli nad tym do porządku dziennego. Jakby nic się nie stało. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że mogło być w tym coś niewłaściwego.

Z drugiej strony, w filmie Suchánka nie było chyba żadnej świętości. Obśmiano prawdopodobnie wszystkie zapalne tematy. Były żarty z gejów, Żydów, nazistów, czarnych, kobiet, narkomanów… Mój problem polega chyba na tym, że lubię, gdy żarty stroi się z siebie. Nie z innych grup społecznych, a już szczególnie nie, gdy w sposób niesmaczny dotykają one grup, które w jakiś sposób zostały skrzywdzone, a wypowiadane są przez kogoś należącego do grupy, która ma „lepszą” pozycję w społeczeństwie. Inaczej brzmiałoby, gdyby czarny humor dotyczący molestowania wypowiadała kobieta, która tego doświadczyła niż facet, który się go dopuścił. W pierwszym przypadku taki humor może mieć w sobie coś z katharsis, w drugim następuje cringe, a może nawet swego rodzaju okrucieństwo. Nie miałabym nic przeciw temu, żeby w czeskim filmie obśmiewającym czeską rzeczywistość śmiali się z tego, że każdy Czech co weekend rusza na przygodę swojego życia, czyli na chatę, albo chwali się kosztowaniem różnorodnych dań, to znaczy, że co wieczór je inny rodzaj knedlika. Tymczasem…

Wysoczyna

Na koniec jesionikowa perła

Nie chcę jednak kończyć tego wywodu myślą, że czeskiego kina nie lubię, bo tak nie jest. W tym tygodniu obejrzałam też inny film – tym razem animowany – pt. Alois Nebel. Nie była to jednak bajka (te w Czechach kręcone są przecież najczęściej z aktorami). Film opowiadał o dość zamkniętym w sobie zawiadowcy stacji położonej gdzieś w samym środku Jesionów. To prosta historia o traumie, trudnej przeszłości i zemście. Ma jednak niepowtarzalny klimat końcówki lat 80. i początku lat 90., gdy miejsce takie było jeszcze większym końcem świata niż jest dzisiaj. To miejsce w filmie jest mroczne, straszne, czuć, że stało się w nim coś złego, ale jednocześnie bije z niego niewytłumaczalne piękno. A do tego te kadry, gra świateł – dawno nie widziałam czegoś tak dobrego. Warto dodać, że film powstał na podstawie komiksu; przy jego powstaniu współpracował Jaroslav Rudiš, autor Ostatniej podróży Winterberga, nie ma się więc co dziwić, że pociągi tutaj to osobny bohater opowieści. [Być może mnie dotyka to bardziej niż przeciętnego widza, bo mój pradziadek był zawiadowcą stacji przed i po wojnie i ta miłość do pociągów przekazana została mojemu dziadkowi, ojcu i bratu, no i, siłą rzeczy, trochę mnie też i żyje w mojej rodzinie do dzisiaj!]. A do tego ta muzyka! Posłuchajcie zresztą sami. Ja byłam o-c-z-a-r-o-w-a-n-a.

Przy okazji, jeśli ciekawi Was profesjonalne podsumowanie roku w czeskiej kinematografii, zajrzyjcie do Praskiego Łącznika. Jest tam kilka filmów, które muszę jeszcze obejrzeć.

Wysoczyna