Co w Czechach uwielbiam, a czego nie znoszę – chyba ciężko o bardziej chwytliwy tytuł materiału na podcast, prawda? Jak z niego wynika, treść tego odcinka będzie bardzo subiektywna – odnosić się będę przede wszystkim do własnych doświadczeń, do tego, co w Czechach lubię, a czego nie – i dlaczego.
Zacznijmy od tego, że rzeczy ulubione lub znienawidzone bardzo mocno zależą od charakteru i upodobań każdej osoby. Dlatego może się okazać, że rzeczy, o których będę opowiadać dzisiaj, wydadzą się Wam zupełnie nie na miejscu. A może sami macie inne pomysły albo uważacie, że o czymś zapomniałam? Dajcie znać w komentarzach.
[EDIT: tego tekstu możecie także posłuchać: na Spotify lub YouTube]
Ten słynny czeski luz, czyli luźna guma w gatkach i transport
Chyba podobnie jak wielu naszych rodaków, w Czechach często doceniam to, czego brakuje w naszej wspaniałej ojczyźnie. Luz – pomyślicie, chodzi o ten słynny czeski luz. Cóż, i tak, i nie – trochę ten temat poruszałam w poprzednich odcinkach. Myślę, że ten słynny czeski luz to nic innego, jak brak tak wyraźnie zaznaczonej w społeczeństwie hierarchii. Czesi wydają się bardziej egalitarni i to przejawia się w wielu aspektach życia, często bardzo przyziemnych – choćby w tym, że państwo kładzie nacisk na komunikację zbiorową i w nią inwestuje.
To nie przypadek, że transport zbiorowy w Czechach jest na wysokim poziomie, to efekt konkretnej polityki. Wydaje mi się, że jest to też wynikiem pewnego rodzaju dojrzałości osób odpowiedzialnych – gdzie nie kładzie się nacisku na to, aby posiadać, np. samochód i za jego pomocą się przemieszczać, a raczej zwraca uwagę na to, czego potrzebują wszyscy, również ci najsłabsi członkowie społeczeństwa. W Polsce było inaczej – w latach 90. wszyscy tak bardzo zachłysnęli się bogaceniem, że nagle każdy zechciał mieć tego bogactwa wyraz, na przykład samochód. Oczywiście nie ma w tym niczego złego, tyle tylko, że z biegiem czasu i niejako przy okazji zapomniano, że nie wszyscy ten samochód mogą i powinni mieć, natomiast wszyscy [albo prawie wszyscy] powinni mieć możliwość przemieszczania się. W Czechach władzy to nie umknęło. Dzięki temu dziś z niemal każdej małej dziury w jakiś sposób, zbiorowy i raczej tani, będziecie w stanie dostać się do większych ośrodków. To fakt, który umożliwia życie na wsiach wielu ludziom dojeżdżającym dalej do pracy czy szkoły, nie mówiąc już o uprawianiu lokalnej turystyki.
Niedawno byliśmy na wycieczce w okolicach Brna. Na miejsce jechaliśmy autobusem, który ruszał z przystanku w pobliżu naszego domu; do wsi docelowej dojechaliśmy w ciągu dwudziestu paru minut na bilecie miejskim – tak, komunikacja autobusowo-kolejowa jest połączona z tą miejską i na bilety miejskie na odpowiednią ilość stref można jeździć także autobusami i pociągami jeżdżącymi właściwie po całym województwie. Nie wspominam o jeszcze jednej fantastycznej, z mojego punktu widzenia, rzeczy – do autobusów bardzo często przyczepiony jest bagażnik na rowery. To znaczy, że możesz ze spokojem wziąć rower, podjechać kilkadziesiąt kilometrów za miasto komunikacją publiczną i wrócić do domu na swoich dwóch kółkach. Czy to nie wspaniałe?
Dokąd wędrować, czyli otwórz mapę
Skoro już przy turystyce jesteśmy, to nie mogę nie zapomnieć o szlakach i ścieżkach rowerowych. Czechy są pod tym względem absolutnym mistrzem. Ścieżek, tras i szlaków wyznaczonych i oznaczonych odpowiednimi znakami jest w Czeskiej Republice, wg danych Klubu českých turistů, aż 80 tysięcy kilometrów! Często, kiedy ktoś mnie zapyta, co w Czechach warto zrobić, dokąd pójść albo co zobaczyć, moja odpowiedź brzmi – otwórz mapę. Bez względu na to, gdzie przebywasz, w pobliżu znajdziesz szlaki, najprawdopodobniej wzdłuż jakiejś rzeki, w dolince, albo prowadzące do zamków, ruin, pałaców czy wież widokowych, którymi warto się przejść, wzdłuż których będzie co podziwiać i – najprawdopodobniej – co zjeść i czego się napić.
W Czechach dużo jest lasów i gór. To coś, co bardzo rzuca się w oczy, gdy już na tę mapę spojrzy. Ta cudowna cecha przekłada się na to, że mieszkając niemalże w dowolnym miejscu w Czechach, nie będziesz mieć więcej niż godzinę/półtorej na to, aby w jakieś górki podjechać i gdzieś sobie połazić. Wiecie, ja nigdy nie byłam osobą szczególnie sportową; zazwyczaj we wszelkich dyscyplinach byłam ostatnia, a jedyna dyscyplina, w której byłam doskonała, to leżenie na kanapie. I co się stało po wyprowadzce? Czechy zrobiły ze mnie piechura. Dzisiaj nie wyobrażam sobie dnia bez dłuższego spaceru albo weekendu bez jakiejś wycieczki, choćby w granicach miasta, ale takiej, podczas której będę mogła powdychać leśne powietrze i pogapić się na drzewa.
Czeska kuchnia, a kysz!
Temat turystyki nieodmiennie prowadzi mnie do gastronomii – i chociaż Czechom ogólnie w sprawie jedzenia jest co zarzucić – system meníček jest absolutnie bezbłędny. Tak, wiem, w Polsce też istnieje instytucja „dania dnia”, niemniej nie jest ona w ogóle porównywalna, bo meníčka w Czechach są chyba wszędzie. To może jeszcze przypomnijmy – meníčko to zestaw obiadowy, zazwyczaj składający się z zupy i drugiego dania; każda niemal knajpa, czy to droga, czy taka na rogu, ma dzienną ofertę kilku takich zestawów w bardzo korzystnych cenach. Dzięki temu, jeśli udacie się na obiad w godzinach od 11 do 14, macie szansę najeść się w sposób przyjemny dla portfela. I spróbujecie też tego, co na co dzień jedzą lokalsi – bo meníčka są wśród Czechów bardzo popularne.
Czeska doskonałość, aka piwo
No a skoro o jedzeniu mowa, to nie sposób nie wspomnieć też picia – przede wszystkim piwa. Kiedy ktoś by mnie zapytał, jakie jest moje ulubione czeskie piwo, prawdopodobnie nie umiałabym odpowiedzieć. Dlaczego? Bo nie mam jednego ulubionego. Wokoło jest tyle małych, lokalnych piwowarów, które warzą pyszne, lokalne piwka, że ciężko byłoby je spamiętać albo wymienić – a nawet jeśli, to szanse na to, że osoba pytająca je zna albo pozna, są małe, bo takie piwo zazwyczaj nie ma szczególnie dużego zasięgu występowania. Na przykład – bardzo lubię brneńskiego Hauskrechta. Ręka do góry, kto to piwo zna!
Równie fajną rzeczą, jak dostępność dobrego piwa, jest dostępność dobrego jakościowo wina. To rzecz być może zaskakująca dla niektórych; niemniej Południowe Morawy całkiem znane są z naprawdę dobrych win. I nie mówię tego tylko dlatego, że mi smakują – chociaż tak oczywiście jest – niektóre z nich bywają nagradzane na europejskich i światowych konkursach win. W Brnie pójście do winoteki na kieliszek jest rzeczą całkowicie naturalną; podejrzewam, że w Pradze teraz również nie jest to żadnym problemem. Zdarza się jednak, że morawskie wino można zakupić także w niewielkich miasteczkach dużo dalej na północ; jeśli więc wybieracie się na polsko-czeskie pogranicze i zdarzy się Wam trafić do czeskich miasteczek, rozejrzyjcie się w centrum. Wizyty w winotece na pewno nie będziecie żałować!
Czeska literatura o ludziach
Kolejna rzecz, którą wymienię, prawdopodobnie można by powiedzieć także o wielu innych krajach. Nie zmienia to jednak faktu, że w Czechach też to jest i że zajmuje to szczególne miejsce w moim sercu. Mówię o literaturze, która opowiada o historii życia ludzi, w którego tle rozgrywa się wielka historia. Historia Czech jest fascynująca – jeśli czytacie mojego bloga, to pewnie się już zorientowaliście, że historię lubię i znajduje to pewne ujście w mojej twórczości – to, co mnie konkretnie interesuje, to jak wielka historia i wydarzenia, które znamy z podręczników historii i świąt państwowych, odbijała się na życiu zwykłych ludzi.
To znaczy – wiadomo, że odbijała się raczej w sposób trudny i częściej negatywny niż pozytywny; mnie fascynuje odkrywanie znaczeń i wpływu dawnych wydarzeń na dzisiejszą rzeczywistość. Na przykład – dlaczego na Szumawie jest taka dzika przyroda, jak to się stało, że ludzie stamtąd zniknęli? Skąd na Cejlu w Brnie tylu Romów i dlaczego dziś ta dzielnica uważana jest za trudną, mimo że w przeszłości wcale taka nie była? Dlaczego na zachodzie kraju życie było przez lata trudne, społeczności zamknięte na obcych, a ludzie uciekali do miast, głównie do Pragi? Jak to możliwe, że na Śląsku, i tym polskim, i tym czeskim, sentymenty i resentymenty są tak żywe do dziś, że jedna książka lub przedstawienie teatralne może prowokować do protestów? Dlaczego pewne części kraju po wojnie było trzeba na nowo osiedlać, kim byli nowi osiedleńcy i dlaczego jedni traktowali osiedlenie na prowincji jako karę, a inni jako nagrodę?… To są rzeczy, których człowiek uczy się na lekcjach historii, jeśli uważnie słucha i doczytuje; to są historie, które poznaje się, oglądając lokalne filmy albo czytając lokalne książki.
Te ostatnie szczególnie mnie fascynują – to dlatego tak lubię czytać. A że Czesi, oprócz niezłej opieki zdrowotnej, mają także świetną sieć bibliotek, korzystam, ile mogę i czytam – Lednicką, Tučkovą, Mornštajnovą, Denemarkovą… Wiecie, ja specjalistką od literatury nazwać się nie mogę, mimo tego, że czytać uwielbiam i że teoretycznie moja specjalizacja na studiach to było właśnie literaturoznawstwo, ale jest w Czechach pewne ciekawe zjawisko literackie. Określiłabym je mianem powieści obyczajowej, ale takiej osadzonej w konkretnych okolicznościach historycznych, z bohaterami o pogłębionej psychice, których losy zaplatają się w najdziwniejszy sposób, taki, że człowiek pomyślałby, że to niemożliwe – a jednocześnie wiele z tych historii opartych jest na faktach, bo np. Lednická swoją sagę Šikmý kostel opiera właśnie na opowieściach zebranych od ludzi. To takie okno na historię Czech i Czechosłowacji, okno, które pozwala się wczuć w ten klimat i zrozumieć, skąd i dlaczego ludzie tu mieszkający są, jacy są. To bardzo fascynujące zadanie!
Początki czeskiej przygody
Może właśnie dzięki temu w Czechach czuję się przede wszystkim swojsko. Tak – u siebie. Nie jestem pewna, jak dokładnie to opisać. Pamiętam moje pierwsze wrażenia z podróży do Czech; wiecie, ja w ogóle nimi nie byłam zachwycona. Czechy wydawały mi się katastrofalnie nudne. Przewidywalne. I brzydkie. Jechałam pociągiem przez miasteczka i wioski z północy na południe i wszystko wydawało mi się takie samo. Domki szare albo domki pastelowe, żaden się nie wyróżniał. Jak możecie się domyślić, z biegiem czasu to moje wrażenie się zmieniło, powstał blog, dzięki któremu zaczęłam dokumentować moje czeskie podróże, i nauczyłam się doceniać rzeczy, które nie są krzykliwe ani oczojebne. Mój stosunek do czeskiego krajobrazu bardzo się w ciągu tych lat zmienił, podobnie jak stosunek do czeskich filmów.
Czeskie kino
Och, czeskie filmy. Nie zrozumcie mnie źle, ale pierwsza styczność z czeską kinematografią dla mnie zazwyczaj kończyła się chrapaniem. Moim. Z nudów. Te filmy opowiadały takie zwyczajne historie najzwyczajniejszych ludzi; nic, dosłownie NIC się w nich nie działo – a przynajmniej tak mi się wydawało. Ot, ktoś kupował chałupę na wsi, albo udawał kelnera, żeby zgarnąć pieniądze od klientów, albo po działalności w partyzantce zostawał wiejskim nauczycielem. Ewentualnie pojawiały się wątki tak absurdalne jak ten o wodnikach, czyli ludziach-rybach mieszkających w praskim odcinku Wełtawy. Boże jedyny, patrzyłam na to i oczom nie wierzyłam. Musiało minął trochę czasu, żebym nauczyła się doceniać spokój, który tchnął na mnie z ekranu i subtelności, których na początku nie dostrzegałam. Polskie kino pełne jest emocji. Bywa również dobre, ale przyrównałabym je trochę do koncertu rockowego – emocje są silne, są jednoznaczne, walą po głowie. Czeskie filmy, przynajmniej te, które do tej pory widziałam, są bardziej subtelne. Po ich obejrzeniu nie będzie konieczna wizyta u psychoterapeuty, aby się pozbierać. Można w całkowitym spokoju udać się na piwo z przyjaciółmi.
Czeski dubbing i czeski język
Nie chcę tutaj malować raju. Nie wszystko w Czechach mi się podoba. To chyba oczywiste i zdarzyłoby się w każdym kraju, w którym bym zamieszkała; nie ma krajów bez wad. Długo się zastanawiałam, jakie czeskie wady przeszkadzają mi najbardziej, bo kilka ich jest, i w końcu doszłam do wniosku, że wiele z nich wiąże się z takim typowym dla niektórych Czechów konserwatyzmem. Teraz uwaga, mówiąc „konserwatyzm”, nie mam na myśli tego, co pod tym pojęciem kryje się na polskim podwórku. Polski konserwatyzm jest bardzo inny od tego czeskiego. Nie będę teraz dogłębnie analizować tego polskiego, bo to nie temat tego odcinka, dość powiedzieć, że czeski konserwatyzm – przynajmniej wg tego, co sama zaobserwowałam – to przede wszystkim takie ukierunkowanie do wewnątrz, pewnego rodzaju wsobność. Trochę już o tym wspominałam w pierwszym odcinku, omawiając czeską mentalność – konserwatyzm czeski każe koncentrować się na tym, co czeskie, z taką wiarą, że jest to najlepsze pod słońcem, w związku z czym nie ma za bardzo sensu za granice czeskie nosa wyściubiać. Pewnie jest to w jakiś sposób znowu związane z historią: poczucie czeskości budziło się w czasie, gdy Czechów zewsząd otaczali Niemcy, było więc w pewnym sensie budowane na antyniemieckości, koncentracji na tym, co nasze. Aktem patriotyzmu wówczas mógł być wybór czeskiego jako języka mówionego i pisanego; (a wymyślanie nowych słów, które miały zastąpić niemieckie). Wystarczy wspomnieć, że niektóry z czeskich budzicieli narodowych sami się czeskiego musieli nauczyć, bo ich pierwszym językiem był… niemiecki.
Ten fenomen później być może przełożył się na popularność literatury – jeszcze przed powstaniem I Republiki bycie Czechem oznaczało czytanie literatury po czesku. W Czechach jest najwięcej na całym świecie zdaje się bibliotek w kraju na mieszkańca, co oczywiście jest cudowne, ale innym owocem tego samego zjawiska jest fakt, że Czesi kulturę lubią konsumować wyłącznie w języku czeskim. Widać i słychać to zarówno w radiu, jak i w kinie. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że to wyłącznie wynik okoliczności tworzenia się czeskości w XIX w., bo swoją rękę do tego na pewno dołożyli także komuniści i zamknięcie Czechosłowacji na świat (który, nie zapominajmy, Czechów dwukrotnie bardzo rozczarował w latach 1938 i 1968). Efekt tego wszystkiego jest dziś taki, że w klasycznym czeskim radiu (czytaj: nieskierowanym do młodzieży) łatwiej czasem jest usłyszeć czeski cover niż oryginał (który poza Czechami zna pół Europy, bo to np. piosenka Abby) i można – uwaga, bo to jest hit, z którego śmiałam się kilka dobrych dni – natrafić w radiu na konkurs, który polega (sic!) na rozpoznaniu czeskiej piosenki po… oryginale. To znaczy: w radiu puszczają oryginalną wersję jakiegoś światowego hitu, a słuchacze mają po melodii rozpoznać, o którą czeską piosenkę chodzi. Z tego miejsca pozdrawiam Radio Blaník, w którym takie cuda się zdarzają ????
Podobna sytuacja jest w kinie i telewizji – filmy i seriale są często dubbowane. Tak, ja wiem, w Polsce nadal czasem zdarzy się film z lektorem, co jest dość rzadkim i zabawnym fenomenem w skali światowej, ale jednak oglądanie Przyjaciół z czeskim dubbingiem jest wydarzeniem samym w sobie. Czesi bywają bardzo dumni z dubbingu i często preferują właśnie taką wersję językową; zresztą widać to i w telewizji, i w kinach, gdzie – jeśli chce się iść na film z napisami – trzeba uważnie sprawdzać rozkład. Ja fanką czeskiego dubbingu nie jestem, chyba że mówimy o bajkach, ale że też bajek specjalnie nie oglądam, to ja jednak podziękuję. Zdecydowanie wolę napisy.
Ponarzekajmy na Czechy
No dobrze, to skoro już otworzyliśmy ten worek narzekań na Czechy, to nie mogę nie wspomnieć o kuchni i ogólnym pojęciu ludzi o tym, co jest zdrowe, a co jest niezdrowe. Przyznam się Wam do czegoś – czasami mam wrażenie, że Czesi się zachowują, jakby jedzenie nie mogło mieć żadnego wpływu na to, jak człowiek się czuje i w jakim stanie zdrowia się znajduje. Zacznijmy od tego, że często jada się na mieście – wspominałam Wam już o cudownym systemie meníček i dostępności lunchy w dobrej cenie właściwie wszędzie. Tak, to jest cudowne. Trochę mniej cudownie się robi, gdy człowiek sobie uświadomi, jak bardzo popularna jest to forma jedzenia i jak bardzo tradycyjna kuchnia rządzi w tym typie żywienia. W czeskiej kuchni, takiej dostępnej na co dzień w hospodach, gdzie wielu ludzi się stołuje co najmniej kilka razy w tygodniu, jest bardzo dużo smażonego, bardzo dużo mięsa, sporo węglowodanów i śladowe ilości warzyw czy owoców. To działa trochę tak, jakby cały kraj zapomniał, że istnieje coś takiego jak warzywa w formie innej niż smętny, na pół wysuszony czy wymiętolony plasterek pomidora położony obok smażonego sera.
Czeska kuchnia… nie taka zła?
Nie zrozumcie mnie źle. Ja lubię czeską kuchnię – od święta. Kuře na paprice, kulajda, svíčková na smetaně, to wszystko same pyszności. Tylko że gdyby człowiek jadł tylko po czesku, szybko przybrałby sporo nadprogramowych kilogramów, nie mówiąc o prawdopodobnym nabawieniu się wielu chorób związanych ze spożywaniem dużych ilości wysokoprzetworzonego jedzenia. Brakuje mi tu surówek, kasz, sałatek. Czeskie pojęcie sałatki to szynka z groszkiem pływająca w majonezie. Zamiast surówki do kotleta czy smażonego sera dostaniecie miseczkę tatarki, czyli majonezu z dodatkiem przypraw. Tatarka nadaje się według Czechów do wszystkiego i jest to coś, co wprowadza mnie w lekkie przerażenie.
W ogóle pojęcie zdrowego gotowania czy choćby ograniczania tłuszczu jest szerokiej opinii publicznej w Czechach raczej obce. Śmietanka 40% szerokodostępna w sklepach i dodawana do sosów to tylko taki mały przykład tego, co mam na myśli. Dodajcie do tego uwielbienie do piwa (do alko zresztą zaraz przejdziemy) i Kofoli lub innych zielono-różowych napojów niealkoholowych. I tak, ja wiem, Republika Czeska stoi dobrym piwem, jest ono często produkowane lokalnie, rzemieślniczo, jest pyszne i tak, ja też lubię od czasu do czasu wychylić kufel złocistego napoju z pianką. Takie piwo podczas całodniowej wycieczki na szlaku w górach w upalny letni dzień jest cudowne. Podobnie jak turystyka czeska z tym miłym piwnym dodatkiem.
Pyszne piwo… i problemy z alkoholem
Dla Was to piwo to cudowny element wakacji. Czesi mają je jednak na co dzień. I tak, teraz powiem coś bardzo niepopularnego – to piwo jest co prawda elementem składowym cudownej czeskiej mozaiki wakacyjnej, ale jest też sporym problemem społecznym. Czeska kultura jest kulturą picia alkoholu. Czeskie zwyczaje to wspólne wychodzenie na miasto na piwo, chodzenie na festiwale miejskie z piwem, czeskie lato to po prostu synonim imprez, gdzie piwo i wino leje się strumieniami. Z perspektywy urlopowicza to może wydawać się cudowne, z perspektywy mieszkańca, który musi nauczyć się z tym żyć tak, by nie stał się z niego alkoholik, to trochę bardziej skomplikowana sprawa. Na pewno słyszeliście, że Czesi piją najwięcej piwa na głowę rocznie na świecie. A czy wiecie, że ogólnie alkoholu też spożywają więcej niż np. Polacy?…
Kultura alkoholowa
To może wydawać się szokujące, ale gdy spojrzeć na statystyki, naprawdę nas wyprzedzają (nie za bardzo, z tego co patrzyłam, to było chyba 0,5 l czystego spirytusu na głowę rocznie, ale i tak). Czeskie picie jest jednak o wiele bardziej demokratyczne niż to polskie – bo piją wszyscy, bez względu na wiek (od nastolatków aż po osoby bardzo posunięte w latach). Żeby nie było – ja tu nie chcę powiedzieć, że Polska na tle Czech jest cudowna pod względem alko, bo WCALE nie jest. I czeska kultura, i polska kultura to kultura alkoholowa, to znaczy, że spotkania towarzyskie niemal automatycznie oznaczają picie alkoholu. W Polsce jednak to picie jest bardziej zróżnicowane – raz, że nadal pije znacznie więcej mężczyzn niż kobiet, dwa, nadal pija się więcej twardego alkoholu (ten trend się odwraca i coraz popularniejsze są napoje mniej alkoholowe, czyli właśnie piwo i wino, ale na ten moment jest, jak jest). Więcej jest też osób, które są po prostu abstynentami.
W Czechach dochodziło w pewnym momencie do takich absurdów, że w woda w knajpie była droższa niż piwo. Było to zjawisko na tyle powszechne, że wprowadzono PRAWO, które wymaga, by lokale oferowały co najmniej jeden napój bezalkoholowy, który byłby tańszy niż napoje alko, czyli najczęściej piwo. Jeśli natomiast ktoś już piwa nie pija i nie ma akurat ochoty na piwo bezalkoholowe, najprawdopodobniej do wyboru dostanie Kofolę lub jakiś inny jej odpowiednik typu oczojebna lemioniada z rozrobionego syropu. I wracamy tutaj do wcześniejszego punktu: w społeczeństwie, które często konsumuje alkohol i nie ma wielkiego pojęcia o tym, co zdrowe, taka słodka lemoniada przedstawiana będzie jako opcja zdrowsza. Dodam, że ilość cukru w tego rodzaju produktach będzie tylko trochę niższa niż ilość cukru w Coca-Coli lub nawet do niej zbliżona. Rozumiecie już, co mam na myśli, kiedy mówię, że w Czechach powszechna wiedza o zdrowym żywieniu jest na dość niskim poziomie?…
Czesi raczej nie są feministami
Co jeszcze mnie w Czechach denerwuje lub bawi na granicy z rozdrażnieniem? Na pewno stereotypy płciowe. Wiecie, ja generalnie podchodzę do życia z taką dewizą, że każdy ma prawo do robienia tego, co chce (oczywiście, o ile nie krzywdzi przy tym innych). Nie bardzo przepadam za sytuacją, w której to konwencje społeczne decydują o tym, czym ktoś może się w życiu zajmować. I teraz dodam coś może kontrowersyjnego – naprawdę nie cierpię, gdy ktoś mi twierdzi, że czegoś nie mogę lub coś muszę, bo jestem takiej a nie innej płci. I teraz, żebyśmy się dobrze zrozumieli: to zjawisko jest równie powszechne w Polsce, jak i w Czechach. Równouprawnienie jest raczej odległym celem niż rzeczywistością. Ciekawy w tym aspekt jest taki, że Czesi w oczach Polaków często są tacy „liberalni” – czy to ze względu na legalną w niektórych przypadkach marihuanę, czy dostępną aborcję, czy taki bardziej luzacki sposób bycia – z jakiegoś powodu to na polskim podwórku te aspekty są nierozerwalnie złączone z wartościami liberalnymi. A tu guzik prawda – bo Czesi są równie jak Polacy w tym względzie konserwatywni – jeśli nawet nie bardziej. Linia pomiędzy tym, co męskie, a tym, co kobiece, jest w Czechach dość konkretna i mimo, że to się jakoś, powoli, szczególnie w dużych miastach, zmienia, to stereotypów płciowych, seksistowskich żartów i zaczepek jest dużo. Przykłady? Nie dalej jak wczoraj w dużym ogólnokrajowym radiu słyszałam reklamę jakiejś imprezy. Wydarzenie reklamowano wieloma atrakcjami, w tym, że będą tam… dziewczyny. Co autor miał na myśli, bo chyba jednak nie ekspertki, które miały o czymś opowiedzieć?
Nieszczęsne kolczykowanie dzieci
W Czechach tradycyjnie to kobieta odpowiada za opiekę nad domostwem i dziećmi. Tak oczywiście jest w wielu miejscach na świecie, sęk w tym, że w bardzo wielu czeskich domostwach to nadal jest rzeczywistość. Sprzyja temu oczywiście na tle światowym wyjątkowo długi płatny urlop macierzyński – od tego roku to 3 lata. Normą jest pogląd, że istnieją sprawy męskie i damskie, chłopcy powinni bawić się samochodzikami, a dziewczynki ubierać się na różowo i bawić lalkami. Ba, ten nacisk społeczny na odpowiednie zachowanie i wygląd widać już od pierwszych dni życia dzieci – nie tylko w różowych i niebieskich ubrankach niemowlaków, ale także w tradycji przekłuwania noworodkom płci żeńskiej uszu. Tak, dobrze słyszycie, Czesi maleństwom na porodówce przekłuwają uszy i nie, nie widzą w tym niczego zdrożnego. To sprawa na tyle wryta w czeską mentalność, że okazała się jedynym tematem, na jaki prawie pokłóciłam się z moją nie-teściową. Ogólnie jednak nie chcę przez to powiedzieć, że w Czechach dzieci wychowuje się źle, wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że więcej tu takiego zdrowego podejścia, że pozostawia się dzieciom dużo więcej swobody i niezależności, nie pilnuje na każdym kroku, że uczy się dzieciaki odpowiedzialności i wdraża do różnych zajęć od małego, co jest fajne.
Czeska tytularoza
Ale dość o tym. O czeskim femenizmie będzie cały następny odcinek, więc dziś tylko sygnalizuję ten temat. Co jeszcze mnie dziwi, ale tym razem bardziej na zasadzie rozbawienia niż faktycznego zdenerwowania, to czeskie upieranie się przy używaniu tytułów naukowych. I jakby – ja kumam, że wykształcenie jest ważne. Serio. W Polsce też swego czasu powszechnie uważano, że studia to bardzo ważny element w życiu człowieka i przepustka do lepszego. W Czechach ogólnie studiuje mniejszy procentowo niż Polsce udział społeczeństwa; być może to fakt, że tytuły ma mniej ludzi sprawia, że są bardziej poważane. Może to jakiś relikt pozostały po Cesarstwie. Fakt jest taki, że tytuły naukowe Czesi wtryniają WSZĘDZIE. Oprócz cmentarza, gdzie na pewno będziecie mogli sprawdzić, czy nieboszczyk był wykształcony, dwie najdziwniejsze sytuacje związane z pytaniem o mój tytuł naukowy spotkały mnie u lekarza i w czeskim urzędzie, odpowiedniku CDEIDG podczas zakładania działalności. Zapomnijcie w ogóle o jakimś RODO czy ograniczeniach przy używaniu informacji umożliwiających identyfikację osób. W mojej poradni alergologicznej wołają mnie na cały głos i na całą poczekalnię „Magistra Pasińska”. Natomiast, gdyby zdarzyłoby się Wam zobaczyć kiedyś jakąś fakturę przeze mnie wystawioną, to być może zdziwiłoby Was, że w nazwie firmy mam nie dość, że magistra, to także moje pierwsze i drugie imię. To nie dlatego, że lubię się przedstawiać jako magistra Marta Magdalena Pasińska. To wszystko dlatego, że urzędnik podczas zakładania firmy zadał mi pytanie, czy mam tytuł, a ja, wówczas jeszcze niedoświadczona i niczego nie podejrzewająca, z lekkim zdziwieniem odparłam, że tak. Sam mi to wpisał w rubrykę z nazwą firmy.
Zawrotne sumy za nieruchomości
Ostatnim elementem, o którym muszę wspomnieć – niestety – są ceny nieruchomości. Nie będę się nad tym rozwodzić, powiem tyle, że jeśli wydaje się Wam, że mieszkania lub domy są w Polsce drogie, to znaczy tyle, że nie sprawdzaliście, ile kosztują w Czechach. Dotyczy to zarówno najmu, jak i kupna, ale o ile najem jest jeszcze w jakiś sposób porównywalny z rynkiem w Polsce, o tyle ten rynek nieruchomości pod kątem zakupu to są po prostu zupełnie inne kwoty. Ja też nie jestem specjalistką w tym temacie, ani agentką nieruchomości, interesuje mnie to z bardzo prostego powodu – sama z partnerem przymierzam się do nabycia jakiejś formy mieszkania, czy to w postaci właśnie mieszkania, czy to domu jednorodzinnego. W Polsce, jestem o tym dość mocno przekonana, już byśmy w takim miejscu najprawdopodobniej mieszkali. Tymczasem tutaj nadal z lekkim przerażeniem przeglądamy oferty i zastanawiamy się, kto oszalał – my czy oni. Przykładowo, mieszkanie w dobrym, określmy to, akceptowalnym standardzie, nie jakieś bardzo duże, dajmy na to do 80 m, i nie do remontu, to koszt od ok. 6 milionów koron (to w przeliczeniu troszeczkę ponad milion złotych). Przy czym to nie jest tak, że macie 6 milionów koron i załatwione, bo ofert za 7, 8 czy 10 albo i więcej znajdziecie mnóstwo; wszystko oczywiście zależy od dzielnicy. Puenta jest jakby taka, że poniżej miliona złotych raczej ciężko będzie Wam znaleźć cokolwiek, chyba że nie będzie Wam przeszkadzać mieszkać w suterenie ze szczurami liczącej 30 metrów kwadratowych.
Nie chciałabym też zostawić wrażenia, że to tylko moja perspektywa – to jest problem szerszy, który dotyka wielu młodych osób. Prywatnie, z mojego kręgu czeskich znajomych, to o ile ktoś nie pochodzi z bogatej rodziny i mieszkania/domu nie odziedziczył/nie dostał, właściwie prawie wszyscy chyba mieszkają w najmie. Pewnie za kilka lat to się zmieni, niemniej dzisiejsze pokolenie 30-kilku latków dobrze pamięta, że nieruchomości jeszcze przed covidem kosztowały połowę mniej. Może powtórzę: połowę mniej. Ta pamięć w jakiś sposób nie przyczynia się do zwiększenia chęci wydania teraz 6 czy 10 milionów koron.
Zastrzeżenie
I tym smutnym akcentem zbliżamy się do końca dzisiejszego odcinka. W ramach zakończenia chciałam jeszcze powtórzyć, że ja ogólnie bardzo Czechy lubię i żyje mi się tu bardzo dobrze. Wiecie, jak to jest, człowiek zawsze znajdzie elementy, które gdzieś go będą irytować. Także nie traktujcie mojego ględzenia tak superpoważnie; bo na przykład – Czesi rzeczywiście jedzą źle, ale na przykład uprawiają naprawdę sporo sportów. Wiele z tych niefajnych cech wynika z czegoś i trzeba je rozpatrywać w szerszym kontekście, który być może trochę złagodzi ogólną ocenę. W żadnym razie nie traktujcie też moich wywodów, że Czesi to czy tamto jako prawdy objawionej. To są po prostu moje obserwacje, czasem poparte statystykami, ale tak naprawdę każdy człowiek jest inny i jest więcej niż prawdopodobne, że spotkacie Czecha, który będzie zupełnie inny niż ten stereotypowy, przedstawiany przeze mnie obraz. Ja wiem, że dla wielu z Was to oczywiste, ale w razie czego wolę to jeszcze podkreślić.
No dobrze, a co Was w Czechach rozczula albo denerwuje? Podzielcie się własnymi wrażeniami! Do usłyszenia w kolejnym odcinku. To będzie finał sezonu I, coś bardzo nieczeskiego tym razem, bo w przyszłym tygodniu, moi drodzy, pogadamy o prawach kobiet, czeskim feminizmie i o tym, czy on w ogóle istnieje. Ciao i do usłyszenia!
M.
To jest transkrypcja 5 odcinka podcastu. Jeśli chcesz posłuchać inne odcinki, znajdziesz je tutaj. Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciał(a)byś ją wesprzeć, postaw mi wirtualną kawę! Pomoże mi to opłacić techniczną stronę bloga i podcastu: