dobre życie, feminizm, Myślodsiewnia

Czego nauczyłabym dziecko

Bycie dorosłym wiąże się z odpowiedzialnością, mówili. Być dorosłym znaczy ogarniać swoje życie. Pracować. Być porządną obywatelką. Mieć dom.

A ja od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy dla większości ludzi to faktycznie oznacza te rzeczy, a jeśli nie, to co tak naprawdę. Dorosła jestem już od jakiegoś czasu, właściwie jeszcze ze trzy lata i będę już dłużej dorosła niż niedorosła. Teoretycznie powinnam już rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, może nawet jakoś sobie radzić. Tymczasem im więcej czasu upływa, tym mniej z tego rozumiem, albo może tym więcej, ale jednocześnie mój mózg nie może pojąć, dlaczego ludzie robią tak, jak robią, dlaczego akurat taka ścieżka wydaje im się odpowiednia, dlaczego przez jakiś okres czasu i mi się wydawało, że to jest właściwa droga.

Bo właściwie chodzi o to, że nie ma właściwej drogi. Nie ma jednej drogi. Nie ma jednego wzorca, według którego należy postępować – i to mimo tego, co słyszałam jako dziecko, co mi powtarzali jako nastolatce, co widać w popkulturze. Wcale nie wszyscy chcą mieć dzieci, wcale nie wszyscy mogą, i zdecydowanie wcale nie wszyscy powinni je mieć. A nade wszystko całkiem sporo osób dzieci ma ze wszystkich nieodpowiednich powodów.

Wcale nie wszyscy muszą wychodzić za mąż. Albo się żenić. Albo kupować dom.

I nie zrozummy się źle. Być może, gdyby okoliczności sprzyjały, wszystkie te punkty z wzorcowego życiorysu miałabym już odhaczone.

Ale nie mam. Bo dokonałam takich, a nie innych wyborów, bo nie pochodzę z bogatej rodziny, bo na dach nad głową muszę zarobić sama. Dołóżcie do tego pandemię, wojnę na Ukrainie, inflację i tym podobne i może się okazać, że domyślnych punktów życiorysu domyślnego dorosłego człowieka nie odhaczę nigdy.

Zastanawiałam się, czego chciałabym nauczyć moje potencjalne dziecko. I zdecydowanie nie byłoby to, że jest moim całym życiem. Chciałabym je nauczyć, że świat jest ogromny i że zawsze wart jest poznania. Że wysiłek, który trzeba włożyć w życie, jest tego wart. Że warto się wysilać. Że nawet, gdyby go nie było, ja miałabym tę siłę, żeby codziennie rano wstać i przygotować sobie dobre śniadanie. A potem wyjść z domu i robić coś, co przyniesie uśmiech na usta.

Nie chciałabym go czy jej uczyć, że piękny dom jest warty poświęcania przygód wakacyjnych. Albo że odpowiednią ceną za dobry samochód są długie godziny ślęczenia nad komputerem. Wolałabym wziąć na plecy stary plecak i pójść jeszcze raz na szlak, a potem wieczorem posiedzieć przy ognisku i poopowiadać stare rodzinne historyjki.

Nie chciałabym też go lub jej uczyć, że musi zwracać uwagę na piękno. Piękno nie jest obowiązkiem i piękno nie wyznacza wartości. To znaczy – nie, że uważam, że w pięknym wyglądzie, w tym, co szumnie wiele kobiet nazywa „zadbaniem”, jest coś złego. Złe zaczyna być wtedy, kiedy staje się to jedynym słusznym wyborem. Chciałabym je nauczyć, że dyktat piękna wart jest buntu. Razem chodzilibyśmy lub chodziłybyśmy w rozczochranych włosach i w podartych na kolanach spodniach. I razem szorowalibyśmy/szorowałybyśmy czarne z ziemi paznokcie po sadzeniu roślin w ogrodzie. Albo z czerwonej farby, po malowaniu krwistych obrazów.

Jako dziecko właściwie się nie buntowałam. Jako dwudziestolatka zbuntowałam się przeciw katolicyzmowi. Jako trzydziestolatka buntuję się przeciw kreowaniu potrzebie osiągania idealnego wyglądu, przeciw konieczności posiadania ciągle nowych i nowych rzeczy. Gdzie mnie ta droga zawiedzie, nie mam pojęcia.

Może skończę jako kloszard pod mostem, a może jako żyjąca wiecznie na wynajmie wariatka, co chodzi cały czas w tym samym, a jej mieszkanie po sufit wyłożone jest książkami.

Nie mam dzisiaj urodzin, ale życzę sobie, żebym jako posunięta w latach starsza pani miała jeszcze tyle werwy, żeby z nimi chodzić na demonstracje. Ciekawe, przeciw czemu buntować się będzie nowe pokolenie.