Czesi jako naród, Emigracja w Czechach

Czego nauczyły mnie Czechy

Ostatnio bawię się trochę bardziej w Instagrama. Nie, że jakoś szczególnie lubię ten środek komunikacji, ale doszłam do wniosku, że mogę się trochę kreatywnie wyżyć, a przy okazji popracować nad blogiem. Powstają więc nowe rolki, a jako że to forma wyjątkowo krótka, dziś obszerniejsza wersja na blogu. Czego nauczyły mnie Czechy?

Czego nauczyły mnie Czechy

W Czechach żyję już dobre ponad sześć lat. To całkiem długi okres. Sporo się w tym czasie wydarzyło; widzę to już tylko po tym, jak bardzo inna Polska dzisiejsza od tej, którą zostawiałam, wyjeżdżając. Czasami sama przecieram oczy ze zdumienia i zdecydowanie doświadczam odwróconego szoku kulturowego. Na pewno znacie ten wykres faz stanu emocjonalnego emigranta: od euforii i uwielbienia nowego kraju, przez zdumienie i wściekłość aż po pogodzenie się ze stanem faktycznym. Chyba jestem już gdzieś pod koniec tego wykresu, pogodzona z pewnymi aspektami życia w Czechach, mimo że inne wciąż budzą mój sprzeciw.

Szok kulturowy: i w Czechach, i w Polsce

Szok kulturowy zdarza mi się jednak nadal przeżyć. Co ciekawe, nie tylko w Czechach, ale teraz już także w Polsce. Życie w pewnym rozkroku w dwóch krajach już chyba tak działa – zmusza człowieka do nieustannego zastanawiania się, co właściwie jest normalne i dlaczego niby takie właśnie jest. Uczy kwestionować pewien zastany porządek i, co tu dużo mówić, to przydatna cecha, ale też wiąże się ona z pewnym kosztem. Trudniej jest się wyłączyć, przestać analizować i przyjąć coś, co po prostu jest.

Miejsce życia, wydaje mi się, ma ogromny wpływ na to, jak postrzegamy świat. Chodźmy się więc razem pozastanawiać, jak Czechy zmieniły mój sposób patrzenia na życie. To będzie kilka punktów z rolki, którą ostatnio stworzyłam, ale z dodatkowym komentarzem.

Żatec

Piwo, Kofola i inne ulepki

Pijam, od czasu do czasu, słodką lemoniadę. W Polsce bym tego nie tknęła, bo to ma w składzie tablicę Mendelejewa. Ale w PL są inne fajne opcje, a tu jest po prostu czasem łatwiej wypić žlutou niż dostać wodę mineralną. Wszyscy to piją i uważają za normalne, co jest szalone, ale na razie nie walczę z wiatrakami i czasami rzeczywiście pijam coś, co w zamyśle ma być opcją bezalkoholową dla tych, którzy nie pijają piwa. Dodajmy do tego, że piwo nierzadko bywało najtańszym napojem w wielu hospodach, tańszym wręcz niż woda, i jakiś czas temu wprowadzono specjalne prawo (sic!), które nakazuje w menu oferować co najmniej jeden bezalkoholowy napój, który będzie tańszy. To w ramach walki z alkoholizmem, który niczym rak toczy czeskie społeczeństwo.

Kij z tym, że teraz najtańszym napojem bywa Kofola lub inny lepiąco słodki napój i że najczęściej piją go… dzieci.

Makijaż nie jest obowiązkowy

Makijaż jest przereklamowany. Wygoda jest ważniejsza. To może być rzecz wieku, ale odpuściłam malowanie paznokci, kosmetyki, jakich używam, to w 90% pielęgnacja. W Czechach łatwiej odrzucam presję określonego wyglądu. W Polsce nie jest to wcale oczywiste, im dalej w las, mam wrażenie – tym gorzej. Oczywistym jest (ale dla porządku rzeczy chcę to podkreślić), że wygląd rzecz osobista, rzecz prywatna, rzecz każdego. Nie mam nic przeciw, że ktoś sobie coś wstrzykuje, maluje, tatuuje; wiecie, jestem zdania, że ciało to strefa prywatna i decydować o nim powinien rzeczony właściciel. Tylko że w Polsce to tak nie działa. Połączenie komentowania wyglądu innych osób, chęci pokazania się, kultu młodości daje w efekcie mieszankę, która sprawia, że jeśli jesteś kobietą i nie masz zrobionych hybryd/makijażu/botoksu (dowolne skreślić/dodać), ludzie powiedzą, że jesteś niezadbana. A to już zakrawa na absurd. I to taki nieprzyjemny. Czesi w swoim ogóle mają na to wywalone i Boże, jak to otwiera głowę. Wszystko możesz, ale nic nie musisz. [Nie chcę tym punktem stwierdzić, że w Czechach wszystko jest idealne, bo daleko im do tego. Czesi też mają konkretne wymagania co do wyglądu kobiet – na przykład te idiotyczne kolczyki u niemowląt płci żeńskiej, ale ogólnie jest to mniej widoczne i mniej upierdliwe w życiu codziennym].

Czego nauczyły mnie Czechy

Egalitaryzm

Jestem bardziej egalitarna. Nigdy nie lubiłam szpanu, ale teraz na widok chwalenia się bogactwem/pseudobogactwem czuję dreszcze zażenowania. W Czechach szpanowanie nie jest aż tak rozpowszechnione jak w Polsce. To się wiąże z powyższym punktem dotyczącym wyglądu, ale też sprzętu, aut i tym podobnych gadżetów. Może to kwestia kręgów, w jakich się obracam. Ale nie widzę tego w Brnie tyle, ile widzę w Poznaniu (Kojarzycie Thermomixy? Bo ja tylko dlatego, że mam polskich znajomych. W Czechach u nikogo tego chyba jeszcze nie widziałam. Wiem, wiem, to taki przykład anegdotyczny, ale jest tego więcej).

To się wiąże też z podejściem władz do komunikacji publicznej. W Czechach wzięto sobie do serca to, że zbiorkom nie jest od tego, żeby zarabiał – bo jego rola polega na umożliwieniu życia poza wielkimi ośrodkami miejskimi i zapobieganiu wykluczeniu komunikacyjnemu. Dzięki temu ludzie mogą (nie że całkowicie bez problemów, ale jednak jest to w ogóle możliwe) mieszkać w miasteczkach i wioskach w okolicy większych ośrodków, pracując w mieście. I tak, wiem, że polskie miasta też mają sypialnie w aglomeracji, ale konia z rzędem temu, który znajdzie mi tak dobrze działający i zintegrowany system komunikacyjny jak np. ten, który mamy w Brnie, gdzie na jednym bilecie możecie jeździć na swoją wioskę oraz po mieście. Supersprawa.

Czego nauczył mnie Czechy

Czeskie wychowanie dzieci

Lubię czeski sposób wychowania dzieci – z założeniem, że od małego wdraża się je w życie rodziny i one tak najlepiej się uczą, przejmując swoją część obowiązków. To uczy samodzielności i radzenia sobie – inaczej niż wieczne ich wyręczanie, bo się spocą albo są za małe, albo mają na to jeszcze czas. Czesi wychodzą raczej z założenia, że czas na wdrażanie w życie i uczenie samodzielności jest właśnie w dzieciństwie, podczas którego maluchy przygotowują się do samodzielności i ogarniania siebie i innych. Fajnie się na to patrzy.

Czy to czeskie wychowanie jest idealne? Oczywiście, że nie. Czego nauczyły mnie Czechy, to że urlop macierzyński fajna i potrzebna rzecz, ale przebywanie na nim przez trzy lata na dziecko niestety negatywnie odbija się na matce. Bo ojcowie z jakichś względów najczęściej jednak na ten „urlop” nie idą. A matki nie dość, że zapieprzają w domu, to również na długo wypadają z rynku pracy i stawia je to w trudnej sytuacji. W Polsce ten problem też istnieje, ale chyba trochę jednak mniej, bo rok to nie trzy lata.

Sentyment do starego i nienachalnie pięknego

Nabyłam pewien sentyment do starego i niezbyt pięknego. To jest zabawne, może dla niektórych dziwne, może wiąże się z zachowaniem ciągłości: kulturowej, fizycznej, architektonicznej. W Czechach po prostu nie ma aż takiego nacisku na stawianie nowego. [A może to wynik biurokracji i problemów z budowaniem w ogóle? To też może być kawałek prawdy o tej rzeczywistości]. W każdym razie brak nieustannego poszukiwania „efektu wow” w miastach, miasteczkach, czy na łonie natury sprawiły, że dostrzegam mniejsze rzeczy i zachwycam się drobiazgami, które być może inni zbyliby machnięciem ręki. Czechy mnie uwrażliwiły na małe piękno, na mikrozachwyty, nauczyły doceniać małe rzeczy.

Nie zrozumcie mnie źle, nadal mam w sobie taką polską chęć ulepszania i odnawiania, ale potrafię się zatrzymać i docenić stare. Nie tak jak Czesi, którzy czasami aż za bardzo przyswoili sobie tę sztukę, ale jednak. Stąd u mnie tyle zdjęć starych, czasem obdrapanych, czasem zapomnianych miejsc. Lubię podglądać przeszłość, która z jakiegoś powodu ostała się aż do naszych czasów.

Emigracja jako nauka: to czego nauczyły mnie Czechy?

Czego Was nauczył wyjazdy? Myślę teraz o emigracji, ale także o zwykłych wakacjach u sąsiadów. Dostrzegacie takie różnice? Lubicie je obserwować? Coś Was czasem zachwyci? Albo zniesmaczy? Dajcie znać. O emigracji pisałam już sporo, poniżej kilka innych wpisów o podobnej tematyce:

A jeśli chcecie sami się do Czech przeprowadzić, niezmiennie polecam ebooka:

Przewodnik po Czechach. Emigracja!