Dawno mnie tu nie było! Znowu. Ja nie wiem, jak to się dzieje, że ten czas leci jak szalony – dopiero co był luty, a za parę dni kończę 33 lata – a to znaczy, że za progiem czerwiec. Mam kilka pomysłów na większe tematy blogowe, tymczasem życie przyniosło mi taką inspirację na coś krótszego i bardziej felietonowego. Tym razem do napisania posta nie przekopywałam się przez naście artykułów ani też nie czytałam żadnych książek; poniżej możecie przeczytać coś, nad czym wiele nie pracowałam, bo to po prostu strumień świadomości. Tym razem będzie o wychowaniu dzieci po czesku.
Wychowanie dzieci po czesku – zastrzeżenie
Na początek muszę dać disclaimer – dzieci nie posiadam. Moje obserwacje czynię na podstawie licznych siostrzenic i bratanków Lubego, z którymi mamy całkiem częsty kontakt. W mojej polskiej rodzinie dzieci nie jest jakoś szczególnie dużo, niemniej od czasu do czasu się z jakimiś stykam. Jestem także najstarszą przedstawicielką mojego pokolenia w rodzinie – a to znaczy, że mam liczne i czasem sporo młodsze kuzynostwo. Temat dzieciaków nie jest w związku z tym mi obcy, bo jeszcze w dzieciństwie całkiem sporą część wakacji spędzałam, opiekując się niektórymi z nich. To tyle – wracamy do obsmarowywania Czechów.
Bogactwo nie jest in
Czesi są czasami naprawdę fajnym narodem. Lubię ich osławiony luz, egalitarność, bezproblemowość i uprzejmość. Przebywanie w takim towarzystwie jest czasem jak haust świeżego powietrza; szczególnie jeśli wcześniej czas spędzało się w towarzystwie typowo polskim, nazwijmy to – a więc wśród ludzi, dla których często ważny jest wizerunek, jaki kreują, bo dzięki niemu zaznaczają swoją społeczną pozycję. W Czechach prawie tego nie dostrzegam. Ludzie nie traktują się inaczej dlatego, że ktoś ma więcej pieniędzy, a ktoś mniej – ba, raczej mam wrażenie, że chwalenie się bogactwem nie należy do dobrego tonu i jest to raczej coś, czego należy się… wstydzić?… Nie wiem, czy to pozostałość po zamierzchłych czasach komunizmu, gdy posiadanie pieniędzy często automatycznie kojarzono ze złodziejstwem, niemniej jakiś ślad po tego typu myślenia w czeskim społeczeństwie ciągle chyba jeszcze pokutuje. (Kto oglądał serial Osada? Tam było to świetnie widać).
Wolność!
Jak to się przekłada na wychowanie dzieci?… Rzadko widuję dzieciaki wystrojone w ubranka z tkanin z ekologicznych upraw, kupione za miliony monet, czy też zgodne z najnowszymi krzykami mody. To się pewnie wiąże z tym, że nie tak często widuję także dorosłych ubranych w ten sposób. Mam też wrażenie – aczkolwiek nie mówię, że tak jest zawsze, to po prostu moje obserwacje dzieciaków z najbliższej okolicy – że dzieci mają więcej wolności. Są trochę jak my w latach 90. Noszą byle co i byle jak, ale dużo czasu spędzają na dworze, bo żadna pogoda im niestraszna. Wieje? Nie szkodzi, kurtka na grzbiet i leci na dwór. Pada? Płaszcz przeciwdeszczowy i cała na przód na plac zabaw. W ogóle dzieciaki są jakoś tak mniej ubrane tutaj. Chyba Czesi nie podzielają głębokiego i pierwotnego lęku co drugiej Matki-Polki, że ich dziecko zamarznie, jeśli przy 20 stopniach nie będzie mieć na głowie czapeczki.
Dzieci a sporty
Do tego Czesi ogólnie uprawiają dużo sportów, dużo chodzą pieszo, choćby na szlaki, i dzieciaki zabierają oczywiście ze sobą. Nawet te najmniejsze – schowane w nosidełkach, czasem wózkach – zwiedzają Czeską Republikę wzdłuż i wszerz. To się na pewno wiąże też z tym, że w Czechach dużo jest infrastruktury dla dzieciaków. Place zabaw, ścieżki edukacyjne, atrakcje – tego przy szlakach szukać nie trzeba, a i zrozumienie dla dzieci i tego, że czasem muszą się wybiegać, jest duże. Nie słyszałam chyba jeszcze nigdy narzekania na dzieci w czeskim towarzystwie – a w polskim i owszem.
Dziewczynka dziewczynką, a chłopiec chłopcem
Czy to wszystko jest jednak takie wspaniałe?… No nie. Czasami mam wrażenie, że w Czechach – mimo tego, że to pozornie bardziej liberalny kraj niż Polska – większą wagę przykłada się do tego, co jest dziewczyńskie, a co chłopackie. Czyli po prostu, że wychowuje się dzieci w sposób bardziej stereotypowy pod kątem płci – dziewczynki to lalki, lakiery do paznokci, różowość do kwadratu, a chłopcy to samochody, rowery i kolory inne niż różowy. Ja oczywiście nie twierdzę, że w Polsce tak nie bywa – bywa na pewno, ale w Czechach raczej trudno spotkać osobę, dla której nie byłoby to naturalne. Wiąże się z tym też trochę temat bajek (o czeskich bajkach oraz o tym, dlaczego ich nie lubię i że to w Czechach kontrowersyjne stwierdzenie, pisałam już wcześniej) – pełno w nich bardzo stereotypowych historii, w której kobieta to zawsze księżniczka, która jest piękna (to ważne!) i która potrzebuje ratunku – a także temat kolczyków.
Przebijanie uszu
Przebijanie uszu u dziewczynek, które mają na przykład 2 miesiące – to w Czechach coś najnaturalniejszego pod słońcem. To również chyba jedyny temat, na jaki w dość ostry sposób dyskutowałam z moją nie-teściową (żaden inny nie był tak zapalny, haha, nawet wszelkie porównania Czech i Polski czy żarty z jednego czy drugiego narodu nigdy nie wzbudziły w nas takich emocji:D). Nic to, że dziecku takiemu kolczyki takie najzupełniej w świecie do niczego nie są potrzebne, bo w ogóle nie rozumieją jeszcze czym są i do czego służą, a ich świadomość będzie się ograniczać do tego, że przekłucie uszu to bolesna sprawa; maksymalnie mogą w przedszkolu sobie to ucho rozerwać albo, nie daj Boże, kolczyk połknąć. W tym sensie od najmłodszych lat kładzie się nacisk na to, że dziewczynki przede wszystkim muszą być piękne. Nie muszę Wam chyba wspominać, że wzbudza to we mnie same negatywne odczucia.
Dodam też, że ogólnie przeciw ozdobom ciała nie mam nic – podobają mi się zarówno kolczyki, jak i tatuaże, ALE u osób, które same się na nie zdecydują. Decydowanie za dziecko, które w ogóle tego jeszcze nie rozumie, że MUSI kolczyki mieć („no bo jak to, dziewczynka i bez przebitych uszu?!”), bo musi spełniać jakieś kryterium społecznego piękna, wydaje mi się straszne. I nie, nie spotykam się ze zrozumieniem, gdy o tym mówię głośno. Niemowlę płci żeńskiej należy oznaczyć, upiększyć, ozdobić, nawet jeśli będzie je to boleć, i nawet, jeśli kolczykiem mogłoby się zadławić. Spełnienie społecznych oczekiwań względem dziewczyn jest ważniejsze. No i nie twierdzę, że w Polsce się to nie zdarza – zdarza na pewno, chociaż mam wrażenie, że raczej się od tego odchodzi. Na pewno było tak jeszcze z piętnaście, dwadzieścia lat temu – ale dziś nie jest to tak popularne, przynajmniej w moim odczuciu.
Dzieci a fast foody
Czy jest jeszcze coś, co w takim powszechnym wychowaniu dzieci w Czechach mi się nie podoba? Tak. Jest jeszcze jeden element, który zazwyczaj budzi moją lekką zgrozę. To jedzenie. Ja wiem, że to się bardzo wiąże z tym, że dorośli tutaj także zbyt zdrowo nie jedzą (czy ja już Wam o tym opowiadałam? Może to pomysł na kolejny wpis z cyklu polski strumień świadomości w Czechach), ale Boże mój, podawanie dzieciakom do posiłków Kofoli (i to nie na drodze wyjątku, ale raczej jako norma), frytek i smażonego sera… Nie zrozumcie mnie źle; staram się nie oceniać, to osobista sprawa każdego. Nie mniej podawanie na co dzień dzieciakom (i sobie też) jedzenia, w którym warzyw jest bardzo mało, a smażonego i słodkiego bardzo dużo, może kończyć się różnie. Czym innym jest, gdy takie dania jemy przez tydzień cudownych wakacji w Czechach, a czym innym, gdy je się to codziennie. Tak, wciskanie dzieciakom cukru to jest duży temat, który Czesi zdecydowanie pewnego dnia będą musieli przerobić…
Brak nadopiekuńczości
Być może jest to druga strona medalu braku nadopiekuńczości – dzieci po prostu jedzą to, co dorośli, a że takie jedzenie zazwyczaj im po prostu smakuje, to jedzą je często. Brak nadopiekuńczości to swoją drogą wspaniała sprawa; wspominałam już o tym, że wydaje mi się, że dzieciaki mają więcej wolności, że mają prawo popełniać błędy, że rodzice za nie zadań domowych nie robią, że od małego wdrażane są do prac domowych. W odróżnieniu od Polski mam wrażenie, że dzieci raczej nie stoją na wysokim piedestale – to znaczy, że nie wszystko obraca się wokół nich, że często są wdrażane do domowego życia, jedzą to, co inni.
Ciekawa jestem Waszych spostrzeżeń w tym zakresie. Tak jak wspominałam, moje obserwację czynię z pozycji ciotki Marty, która własnych dzieciaków nie ma, tylko obserwuje cudze. W tym czeskim podejściu są elementy, które mi się bardzo podobają, są i takie, które działają mi na nerwy; podobnie zresztą jak w polskim. Powyższy wpis zresztą nie ma na celu krytyki rodziców – wiem, że wychowanie dzieciaków to sprawa trudna, i że większość ludzi robi to najlepiej, jak potrafi. Czasami inaczej się po prostu nie da – powyższe rozważania to bardziej strumień świadomości w temacie, w którym świetnie uwypuklają się różne różnice społeczne. Dajcie znać, co Wy w tej kwestii zaobserwowaliście!
M.
PS Zapomniałam dodać – w Czechach mało które dziecko idzie do Pierwszej Komunii, bo też mało kto chodzi do kościoła. Ale nawet jeśli chodzą, to uroczystości te nie przypominają wesel, a prezenty są skromne. Patrz – akapit o bogactwie.