Bez pamięci, Myślodsiewnia

Wielkanocne wspomnienia

Święta w domu. W tym roku chyba po raz pierwszy spędzam Wielkanoc poza domem rodzinnym. Nie było to jednak planowane – wszystko wynikło z rozwoju wydarzeń związanych z koronawirusem i związanym z nim zamknięciem granic. Nie pozostało więc nic innego, jak siedzieć w Czechach i mieć nadzieję, że wkrótce wróci to, do  czego się przez ostatnie dziesięciolecia przyzwyczailiśmy: wolność i otwarte granice. Czekam z utęsknieniem.

Tymczasem postanowiłam sobie umilić ten wielkanocno-poniedziałkowy poranek i powspominać. Czym właściwie przez te wszystkie lata były dla mnie święta wielkanocne? Cóż, wbrew nawoływaniu księży, chyba raczej nie religijnym uniesieniem. Wielkanoc miała wiele smaków i zapachów.

Pamiętam, jeszcze z dzieciństwa, zapach kadzidła w kościele. Gdyby zapachy miały kolory, to ten byłby głęboko-fioletowy, niczym księżowska stuła w okresie Wielkiego Postu. Słodko-duszący, intensywny, wychodzący szarymi obłokami z kadzielnicy. Strasznie mnie kręcił w nosie. Wiele razy na drogach krzyżowych i innych nabożeństwach pociągałam nosem, ale nie ze wzruszenia, tylko z powodu alergii. Ten zapach kojarzy mi się do dziś z nerwowością przez przystąpieniem do spowiedzi i ulgą przemieszaną z poczuciem spełnionego obowiązku, gdy odchodziłam od konfesjonału. Ten znowu pachniał starym drewnem, strachem, poczuciem winy i ulgą dziesiątek lat wyznawania grzechów.

Wycieczki w okolicy Brnie

Innym zapachem był zapach kwitnących drzew, który czułam, idąc pod rękę z mamą na drogę krzyżową. To był zapach mieszanych uczuć: z jednej strony radości, że już wiosna, wreszcie wszystko zaczyna się od nowa, z drugiej wyrzutów sumienia – no bo jak to się cieszyć, jeśli właśnie Boga ukrzyżowali?  Ten zapach to też poczucie słodko-gorzkiego rozdarcia, które czułam, chodząc na nabożeństwa religii, w której mnie wychowano i wiedząc już, że nie czuję się w jej ramionach dobrze, że wyrosłam, że jej ramy mnie uwierają.

Pamiętam też, jak pachniał kajmak, który cierpliwie mieszałam w Wielki Piątek wieczorem. Babeczki były napieczone już dzień albo dwa wcześniej, a teraz leżały na stole i cierpliwie czekały na swoją porcję słodyczy. To mieszanie była nie lada wyzwaniem, bo to przecież był jeszcze piątek i post ścisły, a mleko z cukrem i masłem pachniało tak słodko i zachęcająco. Potem mama wylewała gęstniejący, karmelowo-czekoladowy kajmak do niewielkich babeczek, a my z bratem i Babcią wtykaliśmy w nie co tylko się dało: orzechy, migdały, rodzynki, kolorowe cukierki do ozdoby. Mazurki stygły rozłożone na długim stole w pokoju przez całą noc, oczekując na początek świętowania, a gdzieś tam na świecie dokonywał się podobno cud zmartwychwstania.

Z Wielkim Piątkiem kojarzy mi się jeszcze zapach ciemnozielonego bukszpanu, który najczęściej pochodził z naszego ogródka. Babcia co roku nas zaskakiwała, schodząc z piętra i mniej lub bardziej symbolicznie bijąc wszystkich po plecach, wykrzykując przy tym „na boże rany, biją barany!”. Z piskiem uciekaliśmy, goniąc się po mieszkaniu. Przed złowieszczą ręką Babci nie uchronił się nikt.

Do Czech na rowerze

Na Święta często odwiedzaliśmy dziadków. Charakterystyczny zapach ich mieszkania, starej boazerii, dziwnej mieszanki zapachu geranium, oleistego płynu do nabłyszczania podłóg i gotującego się rosołu do dziś sprawia, że wspomnienia same do mnie przychodzą. Kiedy przynosiliśmy poświęcony koszyczek i stawialiśmy na stole w kuchni, a przez poszarzałą, choć świeżo wypraną firanę przebłyskiwało nieśmiało wiosenne słońce. Kiedy budziliśmy się w małym pokoiku w niedzielę rano, słońce malowało na suficie jakieś niestworzone obrazy, a zza okna słychać było tylko gruchanie gołębi. Kiedy w poniedziałek rano budziłam się wcześnie rano i prowadziłam wewnętrzną walkę: mogłam powrócić do słodkiej krainy snu albo wstać jako pierwsza i rozpocząć walkę na wodę. Niektórzy byli wyposażeni w specjalne karabiny lub butelki z psikaczem, inni radzili sobie zwykłą szklanką pełną wody i łyżeczką. Schronienie czasem dawała pościel, pod którą można było się szczelnie zakopać.

Wielogodzinne posiedzenia przy stole, wyszukiwanie w święcące czekoladowych jajeczek opakowanych w kolorowe sreberka i jedzenie, jedzenie, jedzenie. Dziś, kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że wynikało to chyba z jakiegoś zaszłego strachu przed głodem, ale kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się naturalne, że wszyscy jedzą w te dwa dni za dwóch lub trzech.

I jeszcze zapach farbek, i ugotowanych jajek. I przygotowanie koszyczka, i próby wyrzeźbienia z masła baranka, okupione wymazaniem się masłem i przekleństwami rzucanymi na lewo i prawo. I zapach wędzonej surowej kiełbasy i kawałka babki wsadzonych do koszyczka. I nakrywanie stołu, krojenie gotowanej szynki i ostry zapach chrzanu, który wiercił w nosie i prowokował do psikania. I pilnowanie kotów, a szczególnie jednego, który nakrywanie stołu obrusem traktował jako osobiste wyzwanie i próbował ten obrus w nierównej walce pokonać, a kiedy biała serweta w końcu opadła, a myśmy zaczęli rozkładać na niej talerze, bukszpan, szklanki i serwetki, on wskakiwał pod nią i z uporem godnym podziwu usiłował wszystko to zrzucić na ziemię.

I w końcu to miłe poczucie najedzenia i „nic-nie-robienia”, które przychodziło po południu, gdy z kotem jednym lub drugim na kolanach siadało się w fotelu, i otwierało jakąś ciekawą książkę, a bliskie mi osoby były niemal na wyciągnięcie ręki.

Dziś są dużo dalej, mimo że w sercu wciąż bardzo blisko.

Wesołych Świąt!

M.