dobre życie, Myślodsiewnia

Niech Moc będzie z Tobą..

Nowy Rok, nowe postanowienia, nowa seria! Tak, tak, chociaż już Wam wcześniej co nieco napomknęłam o chęci pisania o filmach, dziś pierwszy wpis właśnie tego typu.

Na pierwszy ruszt biorę moją ukochaną serię filmową, czyli słynne i na powrót znów modne Gwiezdne Wojny. Zacznę może od tego, że saga ma dla mnie znaczenie dość szczególne, a to ze względu na ich długą i intensywna obecność w moim dzieciństwie. Przyznam się do tego głośno – był taki okres w moim życiu, że każdego (!) dnia oglądałam jedną z trzech pierwszych części Gwiezdnych Wojen. Po każdym seansie następowała sesja zabawy z dzieciakami z podwórka. Każdy miał wyznaczoną rolę (oczywiście odpowiednią postać z filmu) i razem ratowaliśmy Świat, niszcząc co rusz Gwiazdy Śmierci, walcząc na świetlne miecze i urządzając wyścigi statkami kosmicznymi. Ech, to były czasy…

Wracając do filmów: sądzę, że nie jest konieczne rozwodzenie się, o co właściwie chodzi. W skrócie – to pięknie opakowana historia odwiecznej walki dobra ze złem, która rozgrywa się na powierzchni wielu planet, księżyców i statków kosmicznych. Dodajmy do tego wielką miłość, ogromną siłę przyjaźni i nadzieję, a także szczyptę humoru – to właśnie wyjaśnienie sukcesu tego filmu, który na całym świecie ma setki tysięcy fanów, a nawet – wyznawców (zob. religia Jedi).

Po wielu latach od obejrzenia ostatnich wówczas filmów z serii, z lekkim drżeniem serca weszłam do sali kinowej ponad rok temu, by obejrzeć VII część Star Wars, czyli Przebudzenie Mocy. Czy zrobiło na mnie wrażenie?… Sama nie wiem. Czy o to w tym filmie faktycznie chodziło? Chyba nie. Ubawiłam się przednio, masę emocji wywołały twarze starych przyjaciół, czyli Lei, Hana i Luke’a, no i ta muzyka!

Wiele rzeczy mnie w tym filmie ucieszyło. Po pierwsze, był to film, który ogląda się dla rozrywki. To kolejna część mojej ulubionej sagi i jako taka, sprostała wyzwaniom. Wielu ludzi upiera się, że to odgrzewany kotlet i plagiat Nowej Nadziei – zgodzę się, że rzeczywiście mają wiele punktów wspólnych.

Zgodzę się również z twierdzeniem, że od premiery Nowej Nadziei minęło 40 lat. 40! Wyobrażacie to sobie?! Historia nie została skopiowana. Pewne wątki powielono (wyrzutek dorastający na pustyni, który okazuje się bardzo uzdolniony, rosnące w siłę imperium zła, superbroń zagrażająca planetom…) – historia zatoczyła koło. W między czasie zdążyły wyrosnąć dwa dorosłe pokolenia. Sądzę, że to dość długi czas, by garściami czerpać z tamtego filmu. Smutna prawda jest taka, że młodzi nawet nie spostrzegą, jak wiele Przebudzenie Mocy ma wspólnego z pierwszym filmem sagi.

Co się poprawiło?… Film jest bardziej rzeczywisty (jakkolwiek idiotycznie to brzmi w kontekście wojny międzygwiezdnej, pojedynków na laserowe miecze i Mocy) w warstwie emocjonalnej  – nie ma już wielkiego romansu, nie ma bycia z gruntu i do szpiku kości złym, nie ma silnego i wspaniałego mistrza – jest przyjaźń zakropiona właściwie nie wiadomo czym, jest wspaniały Kylo Ren, który w chwili obecnej jest tak skonfliktowany, że chyba sam dla siebie stanowi zagadkę, jest Lucas, który zamiast przewodzić Rebelii, ukrywa się na odległej planecie i właściwie nie wiadomo, czy zechce Rey wyszkolić.

No i jest Rey. Czy uznacie mnie za straszną feminazistkę, jeśli wyznam, że ucieszyło mnie, że to właśnie dziewczyna (i to jaka!) została główną bohaterką tego filmu? I nie chodzi o to, że nie lubiłam Luke’a, który królował w częściach IV-VI, czy Anakina i Obi-Wana z części I-III (uwielbiałam ich, rzecz jasna) – ale wreszcie mamy wyrazistą, z krwi i kości postać kobiecą, która nie służy jako dekoracja, ale idzie za swoim. Brakuje takich postaci w kulturze. Czasem brakuje w życiu, ale to już inna historia.

Wracając do głównego tematu, możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy niedawno zasiadłam w fotelu kinowym, a na ekranie główną bohaterką znowu okazała się… kobieta. Wydało mi się to pomysłem dość dziwnym (chociaż samo to pokazuje, w jak bardzo zmaskulinizowanej kulturze żyjemy! Dlaczego nie dziwi mnie, że miałby to być facet, skoro głównymi bohaterami I, II, III, IV, V i VI części byli… faceci?) Zdziwienie trwało jednak bardzo krótko.

Rogue I, czyli polski Łotr, to film zupełnie innego rodzaju. Tak, są tu elementy humorystyczne (bardzo udana postać robota), jest Moc, ale jest też pokazana walka dobra ze złem nie na tym pierwszym planie, nie oczami tych największych, ale okiem maluczkich, których praca i poświęcenie w ogóle umożliwiła dalszą walkę. Film, który przez długi okres trwania udaje kolejną część Gwiezdnych Wojen, czyli sagi o wojnie, ale jednak rozrywkowej, a który na koniec przybiera zgoła inny wydźwięk. Nie ma wielkiego romansu. Nie ma fanfarów. Nie ma Lei wręczającej medale. Nie ma zwycięskiego ryku Chewiego i przekonania, że przecież nie mogło być inaczej, bo to Star Wars, a w Star Wars jednak zawsze na końcu wygrywa dobro.

Jest tylko cisza po ostatniej scenie.

A potem niesamowita muzyka Michaela Giacchino.

Jeden z tekstów, który najbardziej utkwił mi w głowie po seansie – ale też chyba jeden z bardziej aktualnych, a który nie pojawił się prawdopodobnie w żadnym z innych filmów sagi – to kwestia Poe o tym, jak wiele poświęcił on, i jemu podobni, dla Oporu, nie tylko czasu i energii, ale własnej niewinności. Jak wiele rzeczy wstrętnych ośmielił się robić – dla idei.

Daje do myślenia, a tego zdecydowanie nie można powiedzieć o wielu filmach rozrywkowych.

Poniżej:

skompilowane zwiastuny sagii I-VII: klik

kilka fajniejszych utworów ze ścieżek dźwiękowych filmów SW:

klik

klik

klik

PS Vader w Rogue I – zupełnie nowa jakość. Szkoda, że nie było go więcej!