Styczniowe niedzielne popołudnie. Ogarnia mnie niemoc, ale i niechęć, do robienia czegokolwiek. Problem polega na tym, że mój fotel oraz łóżko zostały zaanektowane przez Lubego, aktualnie zionącego na lewo i prawo covidem, a ja, pozornie jeszcze zdrowa, staram się źródeł zakażenia unikać. Co bywa wyzwaniem na 40 metrach kwadratowych i nałożonej kwarantannie. Do wyboru pozostaje mi więc niewygodne drewniane krzesło przy kuchennym stole, stanie przy kuchence i gotowanie obiadu albo całkiem wygodny (ale po godzinach siedzenia na nim już jednak nie tak bardzo) fotel przed komputerem. Ewentualnie mogę się jeszcze położyć na podłodze…. Tak, skoro więc i tak siedzę na tym fotelu, mogę równie dobrze napisać nowy post. Póki mózg mi jeszcze działa. Bo ostatnio jakiś taki wolniejszy (czyżby świąteczne rozleniwienie? Albo covid już mnie dopadł?)… No dobrze. Dość tego wstępu – tak więc dziś nowy post o bajkowym Taborze.
Do Tabora!…
Tabor to niewielkie miasto w południowych Czechach, umieszczone gdzieś pomiędzy Czeskimi Budziejowicami a Pragą. Z Brna bagatela dwie godzinki autem. W Taborze byliśmy już parokrotnie, ale zazwyczaj było to zwiedzane przy okazji, trochę na szybko, a na pewno bez lokalsów. Nie wywarł wtedy na nas – a przynajmniej na mnie – wielkiego wrażenia. Ot, kolejne ładne, urocze czeskie miasteczko. Jednak jakiś czas temu nasi bliscy znajomi przeprowadzili się, z Brna właśnie do Tabora i od tamtej pory wiecznie umawialiśmy się, że ich odwiedzimy. Nie wiedzieć jak i kiedy, zleciało pół roku, a my w końcu postanowiliśmy ruszyć na zachód i spełnić obietnicę.
Mikrozachwyty
Chyba już kiedyś o tym wspominałam – Czechy prawdopodobnie nie są krajem, którym zachwycicie się na pierwszy rzut oka. Nie zrozumcie mnie źle, w Polsce mnóstwo jest czechofili, którzy wysławiają Czechy pod niebiosa i stawiają ich za przykład w każdym niemal aspekcie życia, ale – przynajmniej ja – tak nie miałam. Nie było tak, że przekraczałam granicę i myślałam: wow, ale tu pięknie. Raczej zdarzało mi się, że inni uczestnicy wycieczki wzdychali i wychwalali, a ja wytężałam wzrok i myślałam – o co im, u licha, chodzi? Ani to piękne, ani widowiskowe, ani… no właśnie. Takie nijakie.
Długo trwało, nim się to zmieniło. I powiem Wam, że to chyba chodziło o to, że miałam takie bardzo polskie podejście do doceniania krajobrazów i natury. Ekstremalne. Mówiłam „góry”, myślałam „Alpy” albo ewentualnie „Tatry”, mówiłam jezioro, myślałam „wielkie i czyste jeziora o przezroczystej wodzie”, mówiłam dobry obiad, myślałam „przepyszne danie szefa kuchni”. To oczywiście nie znaczy, że Tatry nie są piękne, a ja nie doceniam dobrego jedzenia. To znaczy, że nie umiałam doceniać czegoś, co nie było ekstremalne. Ale minęło kilka lat, w tym parę już w Czechach, a ja nauczyłam się doceniać małe rzeczy. Mikrozachwyty – to było moje odkrycie roku bodajże 2019. I wtedy się zakochałam.
I nie w przepięknych krajobrazach, ale właśnie w szczegółach. Lubię Czechy za małe miasteczka, za krajobrazy, które są spokojne i których piękno jest… jak to powiedzieć? Nienachalne? To piękno wymusza na mnie zatrzymanie się i refleksję (a to bardzo cenna rzecz) i ja faktycznie nauczyłam się w końcu stawać, przyglądać się i naprawdę widzieć. I dostrzegać piękno tam, gdzie mi wcześniej umykało. Luby oczywiście twierdzi, że znowu mi się przegięło w drugą stronę, a wszystkie moje fotografie to odzwierciedlają, bo są – w jego oczach – aż depresyjne. No, cóż, polskości się nie wyrzeknę, a jeśli Polacy są w czymś dobrzy, to właśnie w przesadzaniu.
Taborska komuna
W takim właśnie stanie świadomości odwiedziłam Tabor po raz trzeci. I miasteczko mnie oczarowało. Mogło to mieć też związek ze świąteczną atmosferą i spotkaniem z dawno niewidzianymi przyjaciółmi (takie rzeczy zawsze mają wpływ na wrażenia), ale było po prostu pięknie. Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami w centrum, chodząc od knajpy do knajpy (to był akurat moment uwolnienia obostrzeń w grudniu), popijając piwo lub wino i pojadając lody (podobno najlepsze w całych Czechach). Tabor, oprócz pięknej starówki i położenia, może poszczycić się także ciekawą historią. Miasto-Tabor założyli w 1420 r. husyci. Wcześniej był tu zamek i miasto Hradiště. Husyci z początku kierowali się zasadami, które dziś określilibyśmy jako hipisowskie – brak własności prywatnej i komuna.
Nazwa husytów pochodzi oczywiście od nazwiska słynnego Jana Husa, który na początku XV wieku sprzeciwiał się ogólnemu zepsuciu kościoła katolickiego [w tym okresie w kościele zwalczało się trzech różnych papieży]. Hus potępiał np. sprzedaż odpustów w ramach zbierania środków na walkę z konkurencyjnymi papieżami, walczył o powrót do Biblii jako jedynego źródła wiary [sam zajmował się z nadania biskupa tzw. cudami, które uznawał za fejki], a także z nie podobało mu się nakładanie wysokich podatków na chłopów przez duchowieństwo. Miał też spore zasługi w reformowaniu i propagowaniu języka czeskiego; dokonał reformy znaków diakrytycznych [przypisuje się mu autorstwo dzieła Orthographia Bohemica z początku XV w.].
Hus – reformator
Z czasem walka Husa, który sprzeciwiał się zepsuciu papiestwa, stałą się walką z niemieckojęzycznymi poplecznikami króla Zygmunta Luksemburskiego [najpierw króla niemieckiego i węgierskiego, potem także czeskiego]. Konflikt zakończył się spaleniem Jana Husa w Konstancji 6 lipca 1415 roku, co z kolei było jedną z przyczyn późniejszych wojen husyckich. Wojny te stały się w pewnym sensie podłożem, na którym w Europie sto lat później pojawiła się reformacja.
Tabor pochodzi więc właśnie z tamtych niespokojnych czasów, a sama jego nazwa odwołuje się dzisiaj nie tylko do biblijnej góry Tabor, ale także do prowadzenia walki za pomocą ufortyfikowanego „taboru”, czyli obozu. Sposób ten był wykorzystywany m.in. w późniejszych walkach Polaków z Krzyżakami. Dziś jednak próżno szukać w nim śladów niepokojów – spacerując po jego uliczkach, miałam wręcz wrażenie, że nic złego się tu stać nie mogło ani nie może, a okolica jest wręcz sennie bajkowa. Lekko pofałdowany krajobraz, z niewysokimi wzgórzami i wijącą się wśród drzew rzeką Lužnice, sprawia, że człowiekowi aż chce się usiąść na ławce w lesie, popatrzeć na nurt wody i posłuchać bajek o książętach, księżniczkach i wielkich miłościach.
Co zwiedzać w Taborze
Co ciekawego w Taborze i okolicach:
- Stare miasto. Nie jest zbyt wielkie, zgubcie się w nim, pospacerujcie wolnym krokiem, zanurzając się w tej sennej atmosferze. Główny rynek, czyli Žižkovo náměstí, otoczony jest renesansowymi kamienicami. Można wdrapać się na wieżę kościoła Przemienienia Pańskiego na Górze Tábor. W ratuszu znajduje się interesujące podobno Muzeum Husyckie. Warto także zrobić spacer nad rzekę i tamę Jordan (najstarsza tama w Czechach), a także do klasztoru Klokotskiego.
- Rzeka Lužnice wije się wśród lasów, a wokół niej poprowadzono szlak. Możecie się nim przespacerować lub przejechać od Tabora do Bechyně (to 27 km), ewentualnie spłynąć na kajakach. Rzeka bardzo przypominała mi Ohrzę.
- W Taborze polecam bardzo kawiarnię MoccaCafe Tabor. Mają tam najpyszniejsze lody ever. I inne desery podobno też dobre, ale nie spróbowałam, bo jadłam na okrągło lody 😊
- Fajne było także posiedzieć w kawiarni Café Budík (gorąca czekolada, mniam!) oraz w restauracji U dvou koček (pyszne haluszki z bryndzą).
- Nie tak znowu daleko, bo około godziny jazdy (83 km) jest Czeski Krumlow, przepiękne południowo-czeskie średniowieczne miasteczko. Trochę bliżej (40 min, ok. 50 km) jest również godny odwiedzenia Trzeboń.
PS Powyższy wpis pisałam przed tygodniem – dziś już Luby zdrowy, a my szczęśliwie dożyliśmy końca izolacji, niepozabijawszy się nawzajem 🙂