Ach, nie mogę uwierzyć, jak ten czas leci. Mamy połowę września, a przy tym dopiero wczoraj budziliśmy się w świecie, w którym zaczynała się najdziwniejsza wiosna mojego życia, granice pozamykali, a my wszyscy z niepokojem oczekiwaliśmy, co będzie się dziać. Tymczasem oczekiwany koniec świata nie nastąpił, chociaż wielu z nas chyba przypomniało sobie, że nie jesteśmy nieśmiertelni. Doświadczenie to było o tyle trudne, że niemal z dnia na dzień znalazłam się nie po tej stronie granicy, co moja rodzina, a niemal efemeryczna linia na mapie, która do tej pory co prawda istniała, ale bardziej wirtualnie, niż faktycznie, stała się fizycznym murem oddzielającym mnie od bliskich.
Strasznie tęskniłam. Bo to jest tak, że jak człowiek żyje swoim życiem z dnia na dzień, a jednocześnie ma w głowie, że w dowolnym momencie może wsiąść w auto i ruszyć do domu, nie myśli o tej odległości. Ale kiedy ta możliwość nagle znika, natrętne myśli, nieprzyjemne myśli, kąsające myśli pełne tęsknoty i wspomnień powracają z uporem maniaka i ciężko jest się wyzwolić spod ich jarzma, szczególnie, gdy z domu nie wolno wychodzić, o ile nie udaje się do lekarza, pracy lub sklepu. Ta nowa rzeczywistość została z nami na dużo dłużej niż sobie na początku wyobrażaliśmy i całkiem mocno zamieszała w naszym życiu.
A potem nastało lato, wirus jakby przycichł, w Czechach wydawało się, że niemal zniknął (dzienne przyrosty nowych zachorowań utrzymywały się w okolicach 30, a nie 3000, jak w zeszłym tygodniu), wróciłam po długim czasie do domu i nie wiedzieć kiedy – lato minęło. Wróciłam w stare kąty, udało się jeszcze raz zobaczyć bliskich, wrócić w miejsca, w których się wychowywałam, jeszcze raz popatrzeć na zachód słońca nad jednym z wielkopolskich jezior, posłuchać szumu sosen na działce i wieczornych cykad świerszczy. Przypomnieć sobie wszystkie te dobre chwile, które przeżyliśmy.
A potem, w końcu, po wielu wahaniach i pertrurbacjach, ruszyliśmy w trasę. Plany się oczywiście zmieniły, bo początkowo w planach na to lato była Czarnogóra pod namiotem, tymczasem koniec końców wylądowaliśmy w Chorwacji, a konkretniej – na Istrii. I jeśli zapytacie mnie, czy to ja byłam pomysłodawczynią tego miejsca, to powiem, że nie, bo, szczerze mówiąc, do tej pory za Chorwacją nie przepadałam. Wydawała mi się: a. droga, b. gorąca, c. przepełniona i z żaden z tych trzech powodów nie zachęcał mnie, aby tam ruszać w lecie, zwłaszcza w momencie drugiej fali koronawirusa. Do tego los jakby chciał nas zatrzymać – tuż przed wyjazdem dwa razy odwiedzaliśmy SOR, jeszcze w Czechach, bo połowa naszej ekipy potrzebował szybkiej pomocy lekarskiej. Ale w końcu, z półdziennym opóźnieniem, ruszyliśmy w drogę.
Chorwacja mnie zaskoczyła. To nie był mój pierwszy pobyt, jak wspominałam przed chwilą; kilka lat temu spędziliśmy z Lubym tydzień na Makarskiej, kilka lat później odwiedziliśmy Zagreb i Plitwickie Jeziora, jeszcze innym razem, przejazdem, spędziliśmy przeuroczy wieczór na chorwackim wybrzeżu. Chorwacja kojarzyła mi się z nieznośnym gorącem, przed którym nie ma dokąd uciec, słoną wodą i pustynią. Podobnie jak w Hiszpanii, ze zdziwieniem odkryłam, że jestem dziewczyną z północy i tak zwyczajnie i po prostu brakuje mi zieleni. Jeśli dodać do tego dzikie tłumy, który przyjechały tylko się zabawić – możecie sobie wyobrazić moją reakcję.
Tymczasem ta Chorwacja była inna. Jechaliśmy przez Słowację i Węgry, i chyba już w momencie, gdy rozpostarły się przed nami setki kilometrów Niziny Węgierskiej, a potem na horyzoncie zaczęły się pojawiać coraz wyższe pagórki, a wreszcie – góry, dotarło do mnie, że zbliżamy się do morza. Kiedy następnego dnia, po długiej podróży, w końcu dotarliśmy na plażę, a moje nogi obmyły słone fale Morza Śródziemnego, poczułam, że warto było.
To, że było warto, potwierdziło się zresztą już wkrótce. Na nasz tygodniowy pobyt wybraliśmy Istrię – półwysep nad północną częścią Morza Śródziemnego, który w przytłaczającej większości znajduje się właśnie w Chorwacji. Istria okazała się na tyle zaskakująca, że łączyła w sobie zarówno pierwiastek słowiański, jak i śródziemnomorski, a język chorwacki mieszał się z wszędobylskim włoskim. Oprócz kuchni stricte bałkańskiej kosztowaliśmy też owoców morza i włoskich słodkości. Wąskie uliczki niewielkich średniowiecznych miasteczek czarowały i zachęcały do spacerów mimo panującego upału. Podobnie zresztą w swe progi zapraszali wszyscy tubylcy, właściciele sklepików, kawiarni i restauracji, którzy przygotowani byli na o wiele większe tłumy, a których lokale stały puste.
Sielskie widoki zielonych wzgórz i gór, na których hodowano winoroślą, przywoływały spokój na duszy. Spędziliśmy kilka przemiłych, choć upalnych dni, zwiedzając średniowieczne miasteczka, słynące z upraw winogron, drzewek oliwnych i… trufli. Któregoś dnia los zaprowadził nas pod drzwi pewnego winiarza, który widząc turystów, zaprosił nas do środka, posadził przy jednym z wielu ciężkich, drewnianych stołów i zaczął opowiadać o swojej firmie, rodzinie, a koniec końców także i o Chorwacji.
Chorwacja w opowieści lokalnego winiarza to kraj, który rozwinął się w ciągu kilkunastu lat w ogromnym stopniu. Tuż po wojnie kraj był w ruinie, a ceny śmiesznie niskie; bogatsze nacje przyjeżdżały tu i za bezcen spędzały luksusowe wakacje. Dziś jest zupełnie inaczej. Wcześniej ludzie wyjeżdżali i wywozili za granicę, choćby do Włoch, lokalne produkty, które sprzedawali za euro. Dziś we Włoszech bywa taniej niż w Chorwacji.
Pytany o kryzys spowodowany koronawirusem, nasz gospodarz odparł, że nic tak naprawdę złego się nie dzieje, oczywiście pod względem gospodarczym. Trochę z niedowierzaniem i wspominając niemal opustoszałe miasteczka w okolicy, słuchałam jego słów o tym, jak do tej pory osoby pracujące w turystyce zarabiały krocie, a okoliczne miasteczka zapełnione były nawet nie w 100%, ale 120%. Dziś, wzdychał z ulgą, jest luźniej, a ludzie, którzy mieli głowę na karku i nie wydawali wszystkiego od razu, przeżyją i odbiją sobie w trakcie kolejnego sezonu. Chorwacja jest bardzo zróżnicowana – dodał po chwili – ceny na wybrzeżu są wywindowane, a kraj w centrum jest zupełnie innym miejscem niż nabrzeże.
Nabrzeże bowiem jednocześnie bardzo korzysta, jak i cierpi z powodu masowej turystyki. Turysta to zarobek, a więc szansa na lepsze życie, ale jednocześnie jestem w stanie sobie wyobrazić, że nieustanne tłumy przewalające się w sezonie przez niewielkie miasteczka mogą przyprawić o ból głowy. Niemniej odwiedziny właśnie teraz tak bardzo turystycznego miejsca wcale złym pomysłem nie były – nie dość, że ludzi mało, spacerować można było przyjemnie, to i przyczynić się mogliśmy do jakiegoś zarobku dla tubylców.
A co wy sądzicie o Chorwacji? Lubicie? Nie przerażają was tłumy?
Dajcie znać.
M.
Na zdjęciach widzicie ujęcia z Istrii, głównie z średniowiecznych miasteczek.