EDIT: Uwaga! W sprzedaży mój pierwszy e-book: „Przewodnik po Czechach. Emigracja”! Jeśli myślisz o wyprowadzce do Czech, kup go już dziś i przygotuj się do wyjazdu!
Wraz z jesienną melancholią, która wyziera zza pokropionego deszczem okna, spłynęły na mnie refleksje. Mija rok, odkąd mieszkam w Czechach. Co się zmieniło? Co dała mi emigracja?…
Kiedy o tym myślę, nie mogę się nadziwić, jak szybko czas ucieka. Ze zdziwieniem odkrywam, że czas mnie nie omija. Mimo że wewnątrz czuję się tak samo, jak dziesięć lat temu – na zewnątrz dostrzegam siwe włosy. Złośliwi pewnie przypomnieliby mi, że pierwsze siwe włosy znalazłam na swojej głowie w wieku lat szesnastu – nie mniej jednak, widzę, że mam za sobą wiosen już 30. Trzydzieści!
Mój czas – cenna sprawa
Ta refleksja sprawia, że dużo bardziej wybrednie podchodzę do czasu. Mojego czasu. Nie chcę go marnować i rozmieniać na miejsca lub czynności, których nie lubię. To jest bardzo przydatna umiejętność i dzięki niej również dużo łatwiej przychodzi mi przyznawanie się do błędów, a co za tym idzie, do wycofywania się z podjętych działań, jeśli widzę, że są niekorzystne. To wbrew pozorom ważne – nie tkwię w czymś tylko dlatego, że zmarnowałam na coś dużo energii. Nie wyszło? Trudno. Zbieram manatki, obracam się na pięcie i idę dalej. W innym kierunku. Nie marnuję już ani chwili więcej na coś, co nie ma sensu, nie płaczę za straconymi chwilami, wyciągam, co z tego najlepsze, zapamiętuję wnioski i do przodu.
Dążenie do celu – to również cenna lekcja. Małymi krokami i cierpliwie robiąc swoje. Tego nauczyłam się od jednej z moich dawnych przełożonych: umiejętności zatrzymania się, wyciszenia i spojrzenia na szerszy kontekst całej sytuacji. Dopiero wtedy, dokładnie zważywszy, co jest ważne i dokąd właściwie zmierzam, decyduję, za co zabrać się najpierw. Emigracja – a może powinnam właściwie napisać – przejście na swoje w obszarze zawodowym – była i jest nieustanną praktyką tej złotej zasady.
Inny, ale nie taki zły
Obcowanie z ludźmi, którzy nie oglądali Śmiechu warte w niedzielne popołudnia i nie rozumieją, dlaczego potrafię godzinami słuchać Budki Suflera albo Podsiadło. Polska melancholia wydaje im się stanem depresyjnym, a nie romantyzmem, a na moje uniesienia względem bieżącej polityki albo ekologii reagują wzruszeniem ramion. Tak, ta inna perspektywa jest cenna. Uczy: z jednej strony na ich tle lepiej rozumiem siebie i własny charakter, w tym te jego cechy, które są dla Polaków dość typowe, z drugiej podziwiam ich za spokój i umiejętność rozumienia i przebaczania inności. Tu nikt nie rwie włosów z głowy ani nie nazywa nikogo zdrajcą tylko dlatego, że trzydzieści lub czterdzieści lat temu podpisał lub nie podpisał jakiegoś papierka. Trochę tego nie rozumiem, trochę się dziwię, a trochę patrzę z podziwem.
I jeszcze to, że ta narodowość tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. To jest coś, czego nauczyłam się dawno i co wiem długo – ale kiedy człowiek doświadcza tego na własnej skórze, rozumie jakby dobitniej. Nie ma znaczenia narodowość, bo liczy się przede wszystkim człowiek. Tak samo jak kolor skóry, orientacja, pochodzenie czy preferencje polityczne – liczy się człowiek. Ta lekcja jednak jest taka, że zbyt często dajemy sobie wmówić, że jest inaczej albo przypisujemy komuś motywy lub uczucia tylko na podstawie naszych wyobrażeń o danej osobie czy przynależności do danej grupy. Staram się tego nie robić.
Polska z daleka
Jeszcze dobitniej widzę perfidię i obłudę Kościoła Katolickiego. Wszyscy wyrastaliśmy w społeczeństwie, które było ultrachrześcijańskie i niby od zawsze to wiedziałam, ale dopiero teraz widzę, jak ogromny wpływ to miało na nasze, moje życie, i jak wielką rolę Kościół wciąż odgrywa. Im dalej od Polski jestem, tym bardziej patologiczna wydaje mi się ta sytuacja. Z Kościoła odeszłam sama, jeszcze na studiach, pierwsza z mojej rodziny. Nie ostatnia. Drażni mnie wiele rzeczy, ale to, co jest nie do zniesienia (i co aż kłuje po oczach dzisiaj): 1. robienie szopki z religii. Kapłani zrobili z Jezusa złotego bożka z biblijnej przypowieści. Nie liczy się jego przesłanie, ale sama postać i to, jak można ją wykorzystać. Powstał z tego cyrk, fanklub Chrystusa, w którym liczą się bardziej odznaki z jego imieniem niż stosowanie jego nauk w życiu. 2. Konserwatyzm. To zapewne wynika z tego, że Kościół stał się korporacją, maszynką do zarabiania pieniędzy i utrzymywania wpływów, a dorobiona od wieków ideologia idealnie nadaje się do mamienia ludzi. Niemniej jednak: dyskryminacja kobiet i postrzeganie ich jako przedmiotów, tworów niższych, mniej inteligentnych jest dla mnie oburzająca. Podobnie nieakceptowanie osób o innej orientacji, ale to wiąże się już z kolejnym punktem: 3. Obsesja na punkcie seksu. To temat tak obszerny, że nie wiem nawet, od czego zacząć. Seks jest tak naturalną i nieodłączną częścią ludzkiej natury, ogromną siłą, którą Kościół wykorzystuje jako narzędzie do kontrolowania ludzkich sumień, manipulowania i wywoływania poczucia winy. Tych punktów mogłabym wymieniać jeszcze sporo, ale nie o tym dziś post, dlatego na tych trzech zakończę. To i tak za dużo, jak na instytucję, która raczy twierdzić, iż głosi zbawienie ludzkości.
Chyba lepiej rozumiem, skąd pochodzę i jak bardzo poplątaną mamy historię. Ostatnio rozmawiałam z Lubym na temat historii (to akurat żadna nowość) i Moraw. Otóż okazuje się, że odnaleziono w okolicy jakieś bardzo stare groby ludzi, którzy zamieszkiwali tereny Moraw Południowych w okresie Państwa Wielkomorawskiego. Pobrano próbki DNA i porównano z DNA obecnych mieszkańców południowomorawskich wiosek. I wiecie, co się okazało?… Że to DNA się zgadza. Że dziś na Południowej Morawie nadal żyją potomkowie ludzi, którzy tysiąc lat temu stworzyli tu jedno z pierwszych znanych nam państw słowiańskich. Pomyślałam sobie, że u nas to niemożliwe – że tyle się działo, że przetoczyło się tyle wojen, ludów, uchodźców, fal migracyjnych, że mało kto u nas mógłby powiedzieć, że jego ród mieszka od tysiąca lat w tym samym miejscu. I jakoś tak poczułam pewnego rodzaju tkliwość do tego naszego głupiego, umęczonego narodu, który dostaje w tyłek od tylu stuleci.
A więc co dała mi emigracja?
Co jeszcze dała mi więc emigracja? Oprócz tęsknoty za rodziną, przyjaciółmi i moim życiem w Poznaniu, właśnie pewną czułość względem tej mojej nieszczęsnej Ojczyzny. Zawsze przejmowałam się sytuacją polityczną – tak już po prostu mam, w takiej rodzinie się wychowałam – ale odkąd jestem trochę dalej, i patrzę z trochę większego dystansu, tym bardziej boli mnie zsuwanie się w autorytaryzm pod patronatem naszego wschodniego brata. Dlatego w niedzielę jadę ponad 160 km, aby oddać głos. Bo każdy, głosujący czy nie głosujący, decyduje – ja natomiast mam zamiar podjąć tę decyzję z namysłem.
Do zobaczenia przy urnie!