Droga, droga… i jeszcze raz droga
Kilometry umykały pod kołami. Auto cicho sunęło po równej, prostej niczym stół autostradzie. Tylko szum klimatyzacji zdradzał, że pojazd poruszał się z prędkością ponad 140 km/h. Jechaliśmy już szóstą godzinę, ze skupieniem śledząc mapę na komórce. Krajobraz za oknem zmieniał się zaskakująco szybko: początkowe płaskie pola zastąpiły alpejskie łąki i szczyty, potem rozpostarły się przed nami pola Chorwacji. Po kolejnych godzinach wymijania TIRów i walki z bałkańskimi kierowcami dokulaliśmy się do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Ściemniało się, ostatnie promienie słoneczne opromieniały pobliskie szczyty górskie. Przejście graniczne, rozdzielające dwa kraje, jeszcze do nie tak dawna będące jednym organizmem państwowym, dziś stanowi granicę UE, co czyni ją prawdopodobnie jedną z lepiej strzeżonych w Europie. Nieszeroka droga rozgałęzia się na kilka nitek, z których jedną zajmuje niemal kilometrowy korek TIRów i ciężarówek oczekujących na przejazd. Oddychamy z ulgą – samochodów osobowych czeka niewiele. Uważne sprawdzenie dowodów, dopytanie o cel podróży i możemy jechać dalej – w nicość.
Bałkański roadtrip
To oczywiście przesada, bo nie wjeżdżamy w nicość, a do Bośni i Hercegowiny. Pierwszy jednak raz od dawna przekraczamy granicę UE, pierwszy raz od dawna przechodzimy dokładną kontrolę graniczną, a wraz z aurą zapadającego wieczoru, rozpościerające się przed nami pustkowie tworzy dość niesamowitą atmosferę. Zwłaszcza, kiedy niedaleko od granicy natykamy się na grupkę ludzi przypominającymi uchodźców, zwłaszcza, kiedy wjeżdżamy w wyższe ostępy górskie i jedziemy granią, a wieczór wita nas opadającą mgłą. Mgłą tak gęstą, że nie widać prawie nic – oprócz otaczających nas gęstych lasów, z których od czasu do czasu wychynie opuszczony, spalony dom, straszący oczodołami czarnych okiennic albo… cmentarz.
Bałkańska gościnność
Tak, wjazd do BiH przyspieszył bicie mojego serca. Kiedy w końcu dotarliśmy na kemping dobrze po 22, a gospodarze rozświecili światła, zaprosili do restauracji i podjęli śliwowicą i gorącymi ćevapčići, byliśmy w siódmym niebie. Namiot na szybko i trochę po omacku rozbiliśmy tuż nad rzeką Uną, która kołysała nas tej nocy do snu, kolejnego zaś ranka zwiozła na raftach na swym nurcie, dostarczając nielada emocji (szczególnie zjazd po 5m wodospadzie…).
Bośnia i Hercegowina
BiH to kraj bardzo specyficzny. Kraj, który choć maleńki, jest bardzo zróżnicowany. Składa się z kilku autonomii, zamieszkanych przez różne grupy etniczne, by nie powiedzieć: narody. Bihać, czyli miejsce, od którego rozpoczęliśmy naszą przygodę z Bałkanami w tym roku, zamieszkują Bośniacy. Kraj to raczej słabo zaludniony; we wsiach i miasteczkach, przez które przejeżdżamy widać wciąż ślady wojny. Wypalone domy, pozostawione gospodarstwa, ogromne przestrzenie wśród gór – i cisza. Jadąc na południe obserwujemy strzeliste wieże meczetów, jarzące się bielą poród drzew. W końcu jednak docieramy do Mostaru: miasta-tyglu kultur, narodowości i religii, gdzie śpiew muezina miesza się z biciem dzwonów.
Marka zamienna – a cóż to?
Odzwierciedla to również kolejne dziwne cechy tego kraju: BiH posiada dwóch wiceprezydentów i jednego prezydenta, przy czym ten główny rotacyjnie zmienia się co 8 miesięcy. Każdy reprezntuje jedną grupę etniczną: Serbów, Chorwatów i Bośniaków. Narody te nie mogły zgodzić się na wybór jednego, wspólnego kandydata, nie mogły się również dogadać w sprawie waluty – dziś stanowi ją KM, czyli marka zamienna, ustanowiona przez siły zewnętrzne jako waluta wymienna po stałym kursie z euro. W kraju płacić właściwie można obiema walutami. Ten podział widać też w poszczególnych regionach: w Bośni aut jest mało, za to na każdym kroku spotkać można radary; w Hercegowinie można właściwie pomyśleć, że jest się w Chorwacji, tylu tam Chorwatów, i tych lokalnych, i tych przyjezdnych, szalejących po drogach; Serbowie natomiast wyróżniają się choćby innym alfabetem i innym zupełnie podejściem do… toalet.
Pokój a wojna
Wojnę wciąż widać. Zwłaszcza w Bośni. Wyludnione wsie, opuszczone domy sprawiają bardzo przygnębiające wrażenie. Czy jednak pokój jest stały?… Mówi się, że Bałkany to miękkie podbrzusze Europy, bałkański kocioł, który wrze i iskra może spowodować wybuch. Mówi się też, że wojna nadejdzie, że nie jest możliwe współżycie tylu narodów w jednym kraju i że to właśnie Bośnia będzie iskrą. Mówi się też, że bałkańscy Słowianie biją się co trzy pokolenia. Na razie jednak minęło dopiero (aż?) 20 lat. Panuje spokój.
Mostar – tygiel kultur
Mostar nie zachwycił. Jego starówka nie przemówiła do naszej wyobraźni; piękny i widowiskowy most tak naprawdę jest mostem nowym – ponieważ ten stary został wysadzony przez Chorwatów w 1993 roku i dopiero niedawno, przy pomocy Turcji i starą metodą, odbudowany. Mostarzacy nie dbają przesadnie o czystość i schludność miasta. Lepiące się do skóry, gorące powietrze sprawia, że człowiek ma ochotę schować się w piwnicy z butelką dobrego wina i wychynąć dopiero na jesień.
Czarnogóra
Uciekamy więc – i to do kolejnego kraju. Po przekroczeniu przejścia granicznego rozpościerają się przed nami piękne widoki… i piękne czarnogórskie drogi. Te jednak kończą się po kilku kilometrach, by zamienić się w wąską, górską drogę szutrową, po której człapie nie tylko nasze autko, ale także szereg TIRów, które muszą się przecież jakoś przedostać… Z całego serca podziwiam kierowców TIRów, którzy niczym współcześni żeglarze przeprawiają się przez te małe, górzyste kraje, powoli i sumiennie, metr po metrze pokonując wąskie, niewygodne, trudne drogi.
Ludzie w Czarnogórze
Czarnogóra jest inna. Bogatsza. Z lepszymi drogami (pomimo ww. szutrówki). Ludzie otwarci, porozumiewający się po angielsku, czekający na turystów. A ci przyjeżdżają: jadąc na wybrzeże do Kotoru, przeżywamy gehennę przedzierając się przez wąską dróżkę wśród nadmorskich miejscowości. Boka Kotorska wita nas gorącym słońcem i rozedrganym tłumem. Czarnogóra liczy 629 251 obywateli. Rocznie odwiedza ich ponad półtora miliona turystów.
Kotor – miasto kotów
Wita nas także dziesiątkami kotów i wspaniałymi owocami morza. Śpimy w pensjonacie niemal nad wodą, nasze autko zaparkowane jest dosłownie kilka metrów od wybrzeża. Z drugiej strony rozciągają się wysokie góry, a na nich – okalający stare miasto Kotoru mur, przypominający Mur Chiński. To niewielkie miasteczko znajduje się w Dalmacji. Zielone okiennice na tle kamienistych murów i muzycy grający na niewielkich placykach poukrywanych w zakątkach budują atmosferę pełną radości z życia, jedzenia, ludzi i pogody. Życie tutaj wydaje się piękne, nawet jeśli to tylko urok wakacji i piękna tego miejsca.
Ludzie jednak naprawdę są życzliwi. Jest tu trochę typowo słowiańskiego podejścia „jakoś to będzie”, na drogach trzeba uważać, ale jednak kierowcy pełni są życzliwości. Przykład? Nasz gospodarz rezerwował nam miejsce parkingowe swoim skuterkiem – inaczej raczej nie mielibyśmy szansy na zaparkowanie pod pensjonatem. Zdarza się, że ktoś parkując, zastawi pół wąskiego przejazdu, ale zdarza się też, że ktoś widząc, że chcesz przejechać od razu reaguje i robi ci miejsce, na przykład przestawiając rowery stojące na chodniku, tak by jednak się zmieścić.
Boka Kotorska potocznie jest nazywana położonym najbardziej na południe fiordem, ponieważ, faktycznie, jak fiord wygląda – skaliste góry schodzą prosto do wód Morza Śródziemnego, czyli właśnie Zatoki. Tak naprawdę to jednak fiord nie jest, gdyż lodowiec do Zatoki nigdy nie dotarł. Niemniej jednak, wybrzeże wygląda imponująco.
Durmitor – prawdziwy Mordor
Po gorączce kotorskiej nocy ruszyliśmy w końcu na północ – do Parku Narodowego Durmitor. Ta intrygująca nazwa przekłada się na niesamowite pasmo górskie, z którego najwyższy szczyt, Bobotov Kuk mierzy 2 523 m n.p.m. My rozbijamy się ledwie tysiąc metrów niżej, na kempingu Mlinski Potok, kilka minut spaceru od Czarnego Jeziora, czyli obowiązkowego punktu dla tabunów turystów, którzy dojeżdżają tam środkami lokomocji wszelakiej. Kemping nie jest duży, położony na górskiej polanie, ze wspaniałym widokiem na górskie szczyty.
Park porośnięty jest gęstymi borami sosnowymi i świerkowymi. Stare, wysokie, grube drzewa, a także brak ludzi na szlaku sprawiały, że czasem gęsia skórka wychodziła na rękach. Palące słońce nie dochodziło pod korony wysokich drzew, a panujący półcień sprawiał wrażenie, że las nie życzy sobie intruzów. Poczucie dyskomfortu znikło dopiero po powrocie do siedlisk ludzkich, szczególnie, gdy człowiek sobie przypomniał, iż w tych lasach żyją też niedźwiedzie…
Przez Park płynie między innymi rzeka Tara, która tworzy najgłębszy w Europie kanion. Można wybrać się na spływ raftingowy, co też z chęcią uczyniliśmy. Atrakcji dla odważnych jest sporo – m.in. tzw. zip line, czyli tyrolka, zjazd na linie przez wąwóz z prędkością osiągającą 80 km/h. Nielada emocje!
Droga powrotna zajęła nam aż dwa dni, licząc do Brna, trzy – jeśli do samego Poznania. W połowie trasy zatrzymaliśmy się jeszcze w uroczym kempingu na chorwackim wybrzeżu, gdzie uraczyliśmy się kąpielą w Morzu Śródziemnym oraz rybą na kolację, a także – całonocną walką z chmarą komarów, które dokonały inwazji na nasz namiot.
Podsumowanie wyprawy, czyli, co, ile i za ile
Przejechane kilometry: 4 920
Liczba litrów paliwa: 7 tankowań x 30 l, ok. 200 l paliwa
Najtańszy nocleg: kemping w Durmitorze, 10 € za noc (2 osoby, 1 namiot, 1 auto)
Najdroższy nocleg: pokój (Airbnb) w Kotorze, ok. 100 PLN za noc za osobę (pensjonat w odległości 5-7 min. spacerem od starego miasta, praktycznie nad wodą)
Ceny obiadów: wahały się od ok. 25 do 35 €, za dwie osoby, z piciem, nierzadko zupami i deserem
(BiH tańszy, Czarnogóra droższa).
Ceny raftingów: ok. 45 € za osobę dorosłą (ceny podobne w obu krajach)
Cena zip line: ok. 45 € za osobę