Jesień nadeszła.
Długo się czaiła, zrzucając po liściu to tu, to tam, dopieszczając ciepłym wciąż wiatrem i rozpieszczając delikatnymi promykami słońca.
Kiedyś jesień to była szkoła. Zapach nowych podręczników, zapach świeżego druku i nowych kredek, ciężar tornistra.
Potem jesień to był stukot kół pociągu. Syndrom. Pociągłe spojrzenia za okno, westchnienia i ciągła, narastająca chęć wyjazdu w nieznane, byle szybciej, byle dalej. Poszukiwania. Poznawania.
Dzisiaj jesień to dom. To dziwne uczucie, że miejsce, które do tej pory nazywałam domem, jakoś przestaje to pojęcie mieścić. Niby wciąż jest domem, wszak mój adres się nie zmienił, ale gdzieś głęboko, w podświadomości, czuję, że to jednak nie tutaj.
Nigdy do końca nie rozumiałam, jak ludzie mogą wyprowadzać się na drugi kraniec kraju i tam szukać szczęścia. Dom to przecież zawsze był po prostu dom – domu nie można szukać, dom po prostu jest. Stoi, zawsze w tym samym miejscu. I tyle.
Z początku to były tylko wspomnienia. Pamięć o dobrych chwilach, spędzonych z bliskimi dawno temu w tym miejscu. Przestrzeń, samotne góry, niewiele ludzi, na wpół opuszczone wioski.
Potem przyszła tam powódź. Stulecia, mówili. Ludzie tracili dobytek, majątek, życie. Wszystko zalała woda. Wyniosła wszystkie brudy, oszlamiła, zalała, oszpeciła. Budynki po ileś pięter zalane, ludzie stojący w oknach i wyciągający ręce po pomoc.
Ale woda w końcu ustąpiła. Świat nie był już taki sam. Byłam tam też po tej powodzi. Brzydotę zaniedbania zastąpiła brzydota wielkiej wody. Tylko że coś się zmieniło.
Ludzie poczuli ten zew. Strach minął. Lęk, ten głęboki, pierwotny lęk, że znowu przyjdą, tak jak wtedy, i przegonią, i znowu wydadzą się na tułaczkę, niosąc cały dobytek w worku na plecach, pieszo, pociągiem, dokąd wzrok i nogi zaniosą, a dom znowu nie będzie domem, ten lęk – minął.
Stare, oszlamione, brzydkie i śmierdzące domy stały się ich domami. Zaczęli dbać. Zaczęli się starać. Poczuli, że warto.
To niewiarygodne, jak to miejsce się zmieniło od tego czasu. Wciąż niezbyt ludne, wciąż trochę zaniedbane, wciąż na wpół zapomniane przez świat. Ale w oknie stały kwiaty. Na ogrodzie przystrzyżona trwa. Ściany odmalowano. Wybite okna zastąpiono nowymi.
Potem przyszły Czechy i moje niekończące się podróże do Brna, pociągiem, autobusem, autem. Zazwyczaj tamtędy. Wtedy jeszcze nie rozumiałam.
Kolejna wizyta, kolejne spotkanie, kolejne zachwycenie.
Nie wiem, co to jest ani dlaczego to czuję.
Ten zew, ta chęć, to wołanie jest silniejsze ode mnie. Czy to są historie tych, którzy musieli odejść i nigdy nie wrócić? Czy to są historie tych, którzy przyszli i wciąż żyją w strachu, że będą musieli odejść? Czy to opuszczone duchy domów, które straszą pustką i ruinami? Czy to cień dawnego życia, które zniknęło dawno temu?…
Nie wiem.
Wiem tylko, że jeszcze tam wrócę.
Może na zawsze.
Może to tam czeka na mnie dom.