Gospodarka i polityka

Dlaczego w Czechach jest tak drogo?

To jest temat, który rozgrzewa różne fora internetowe. Zarówno te czeskie, jak i polskie. Czesi, co zrozumiałe, są od jakiegoś czasu bardzo sfrustrowani tym, jak wysokie ceny osiąga w czeskich sklepach żywność. Tym bardziej, gdy co rusz pojawiają się informacje o tym, jak u sąsiadów (zarówno w Polsce, jak i w Niemczech) jest taniej. Polacy – bo czeskie wakacje, które wielu ludzi wybierało ze względu na to, że Czechy są blisko, są swojskie i są w miarę tanie – tanie już na pewno nie są. Tak, to już pewne – jeśli szykujecie się na wakacje w Czechach, raczej nie zaoszczędzicie, i to nawet, jeśli wybierzecie opcję samodzielnego gotowania. Życie w Czechach stało się drogie.

Czeski kryzys

Ale zacznijmy od początku, bo ta historia ma kilka aspektów, drugich den i pułapek, i nie chciałabym się w nich zgubić. Dzisiejsza sytuacja jest złożona. Wpływ na aktualne ceny żywności ma zarówno sposób, w jaki radzono sobie z lockdownami w covidze (sowita pomoc finansowa dla firm, duży zastrzyk gotówki dla rynku), jak i fakt, że Czechy w zeszłym roku w tempie ekspresowym musiały sobie poradzić z nagłym odcięciem od dostaw relatywnie taniej rosyjskiej energii. Mówimy przede wszystkim o gazie. Ceny energii poszybowały. Czesi co prawda zimę przetrwali, udało im się zabezpieczyć dostawy gazu dla kraju, ale cenę za ten sukces odczuli chyba wszyscy mieszkańcy Republiki, którzy dostali już nowe rachunki za media. Nie bez znaczenia jest oczywiście wojna w Ukrainie i inflacja.

To oczywiście nie wszystko. Sytuacja Polski, ze względu na położenie międzynarodowe, była w jakiś sposób analogiczna: też był covid i pomoc dla firm, ceny za energie poszybowały, inflacja również mocno nadwyrężyła portfele Polaków. To, co nas różni, to struktura rynku produktów żywnościowych. W Polsce konkurencja pomiędzy podmiotami jest większa; ważny jest też aspekt skali – większy rynek jest w stanie generować niższe ceny. Ale ja dziś nie chcę aż tak bardzo wchodzić w technikalia. Bo ja dziś się zastanawiam, jak to się stało, że wszystkie te czynniki sprawiły, że Czesi w końcu odkryli, że za północną granicą mają sąsiada, którego być może warto odwiedzić.

Polska przez długie lata nie cieszyła się w Czechach dobrą sławą – mówiąc eufemistycznie. Gdybyście jakimś cudem znaleźli się w posiadaniu wehikułu czasu i przenieśli się w przeszłość jakieś pięć albo dziesięć lat wstecz, z wielu poczytnych czeskich mediów moglibyście się dowiedzieć [oczywiście, o ile znaleźlibyście tam jakiekolwiek wzmianki o Polsce], jak bardzo niezdrowa jest polska żywność. Jak bardzo niskiej jakości. Jak jej konsumowanie jest właściwie niebezpieczne. Mało tego, był taki czas, kiedy ówczesny premier Andrej Babiš w programie telewizyjnym powiedział, że nigdy w życiu nie wziąłby do ust polskiej kiełbasy [w domyśle: bo jest niesmaczna, niskiej jakości, może nawet niebezpieczna].

Afery z polską żywnością w tle

Były afery, powiecie. Polscy producenci podpadli Czechom, dodacie. Tak, to wszystko prawda. W historii eksportu żywności z Polski do Czech pojawiło się kilka bardzo niechlubnych przypadków: słynna afera eksportu soli drogowej, którą Polacy sprzedali Czechom jako sól jadalną. Albo przypadki eksportu mięsa z chorych krów, które w Pradze sprzedano jako superdrogą wołowinę z Argentyny do ekskluzywnej restauracji specjalizującej się w podawaniu wołowiny właśnie. Albo po prostu historie podawane z ust do ust – na temat mitycznych już polskich wyrobów czekoladopodobnych sprzedawanych w supermarketach po bardzo niskich cenach. Tak, gdybyście jeszcze kilka lat temu przyjechali w gości do czeskich znajomych i w prezencie przywieźli im polską czekoladę, to być może przy przyjęciu prezentu by się uśmiechnęli, ale spróbowaliby jej prawdopodobnie tylko najodważniejsi. Tak złą sławą cieszyła się polska czekolada.

[Afery z polską żywnością doczekały się nawet własnego artykułu na czeskiej Wikipedii. To nie jest żart!]

Wpadki lub próby naciągania polskich producentów żywności były jednak rozdmuchiwane do granic absurdu. Dziennikarze ostrzegali przed polskimi produktami jako potencjalnym niebezpieczeństwem dla zdrowia. Czy przypadki dziwnych wpadek z importem niezdrowej/nieświeżej/niskiej jakości żywności z innych krajów do Czech miały w tych latach miejsce? Oczywiście. Czy przeczytalibyście o nich w nagłówkach czeskich mediów? Niekoniecznie.

Taki stan rzeczy mógł się oczywiście wiązać z powielaniem jakiegoś stereotypu o naszym kraju, który wielu Czechów – jeśli w ogóle – kojarzyło z biednym sąsiadem z północy, gdzie jeździ się w szalony sposób i jada się niezdrową żywność. Ale być może miało to także związek z tym, że właścicielem niektórych mediów (np. portalu idnes i gazety Mlada Fronta Dnes) był wówczas Andrej Babis. Babis, który – przypomnijmy – był wówczas premierem oraz właścicielem konglomeratu z branży żywnościowej, dla którego tania żywność z Polski stanowiła zwyczajną konkurencję. Przypadek?…

Czeski rynek żywności, czyli co to oligopol

Czeski rynek żywnościowy nie wygląda tak samo, jak ten w Polsce. Rolę odegrała w tym oczywiście historia. W rzeczywistości czeskiej więcej mamy dużych firm i korporacji, którym łatwiej jest podnosić ceny. Kilka miesięcy temu czeski urząd antymonopolowy (ÚOHS, Úřad pro ochranu hospodářské soutěže) opublikował wyniki badań, z których wynika, że na czeskim rynku pięciu najbardziej podstawowych produktów żywnościowych (mąka, jajka, drób, mleko, masło) mamy do czynienia z tzw. oligopolem, czyli sytuacją, w której większość na rynku ma kilka (zazwyczaj od 3 do 4) dużych firm. Urzędnicy twierdzą, że nie panuje na nim zmowa cenowa oraz że rynek jest zdrowy. Głównym przedstawianym przez nich argumentem jest fakt, że do Czech wiele żywności się dowozi i to właśnie ta importowana żywność jest tańsza niż lokalna i to ona odpowiada za istnienie konkurencji i możliwość wyboru tańszego produktu, jaki rzekomo ma czeski konsument.

Innym dużym problemem czeskiego rynku jest to, że od czasu nastania pierwszego rządu ANO dotacje dla rolnictwa i branży żywnościowej w Czechach skrojone są zazwyczaj pod duże firmy [pod wpisem znajdziecie źródła]. Pieniądze, które płyną z Unii lub Pragi i które w zamyśle mają poprawiać życie na wsiach oraz pomagać rolnikom – zazwyczaj kończą na kontach korporacji, które z nich korzystają. Próg wejścia na rynek w roli innej niż małego, lokalnego dostawcy, który może co najwyżej dostarczać towar dużym sieciom żywnościowym, jest bardzo wysoki. Tak wysoki, że mało prawdopodobne jest, aby ktokolwiek dużym firmom zagroził – chyba że na rynek wejdzie z zagranicy, z dużym kapitałem, który pozwoli mu na zaproponowanie konkurencyjnych cen. Tak się zresztą dzieje – wg wspomnianego urzędu właśnie dzięki podmiotom zagranicznym o czeskim rynku żywności można mówić, że jest konkurencyjny i zdrowy.

Czeski a polski rynek i skąd te różnice

W Polsce, jak się okazuje, struktura rynku jest inna – wciąż pozostają na nim aktywne mniejsze firmy, które ze sobą konkurują. Ostatnio zaczęłam się zastanawiać, z czego te różnice wynikają. Jako że temat drogiej żywności wzbudza w Czechach, jak możecie sobie wyobrazić, niemałe emocje, sporo się o tym mówi i dotarły do mnie dwie zasadnicze różnice pomiędzy moimi dwoma ulubionymi krajami: po pierwsze, w PRL-u nigdy nie zlikwidowano tak do końca prywatnej działalności gospodarczej. Owszem, była reforma rolna, owszem, były wywłaszczenia i gospodarka centralnie sterowana, ale były także małe przedsiębiorstwa, szczególnie w rolnictwie oraz handlu. To znaczy, że kiedy padł mur berliński, a PRL przeistoczył się w III Rzeczpospolitą, polski rynek startował z zupełnie innego miejsca niż ten czechosłowacki.

Po drugie, Czechy historycznie są krajem dużo bardziej uprzemysłowionym niż Polska. W praktyce oznacza to, że jeszcze przed II wojną światową w Czechach większość ludzi mieszkała w miastach, nie na wsi. Oprócz tego, że dzięki temu Czechosłowacja miała silniejsze mieszczaństwo, oznacza to także tyle, że nabożny stosunek do ziemi, jako do źródła bogactwa, był w Czechosłowacji (szczególnie w Czechach, sytuacja na Słowacji była trochę inna) o wiele słabszy. Ludzie pracowali w fabrykach, to one zapewniały im przeżycie, bo mimo iż pensje niekoniecznie były dobre, były stabilne w porównaniu z niestabilnością urodzaju. U nas w szkołach czytamy Chłopów z ich pamiętną sceną śmierci Boryny, który wyznaje swojej ziemi miłość. W Czechach ogląda się Postřižiny, gdzie w jednej z ikonicznych scen paní továrníková pije piwo. Kiedy upadł komunizm, ludzie nie widzieli w posiadanej ziemi aż tak dużej wartości i łatwiej ją odsprzedawali coraz większym podmiotom.

Nie bez znaczenia jest też fakt, że Polska nadal jest w pewnej mierze krajem rolniczym (5-7% polskiego PKB to rolnictwo, podczas gdy w krajach wysokorozwiniętych to zazwyczaj 1-2%) oraz że pozostaje rynkiem o wiele większym niż Czechy. Skala także ma znaczący wpływ na oferowane u nas ceny.

Czechy na rozdrożu

Z tym wszystkim wiąże się trochę pewien kryzys – a może lepiej powiedzieć: rozdroże, na którym Czechy się obecnie znajdują. Gospodarka czeska od pewnego czasu nie rozwija się w takim tempie, w jakim jej włodarze by sobie życzyli. Z głosów obecnych w mediach wynika, że biznes skarży się na brak strategii i wizji rozwoju kraju; mówi się o dotacjach, które, zamiast zachęcać do inwestowania w innowacje, raczej traktuje się jako dość oczywistą pomoc państwa w sytuacjach, w których przedsiębiorstwa sobie nie radzą. Firmom nie podoba się także biurokracja, będąca być może niechcianym spadkiem po Cesarstwie; przytacza się niskie miejsca, jakie Czechy zajmują w rankingach biurokracji w UE, ale i na świecie.

Ekonomowie wskazują, że model gospodarczy, który funkcjonował od lat 90. – to znaczy bardzo bliskie powiązanie gospodarki czeskiej z niemiecką oraz bazowanie na taniej energii z Rosji  – już się wyczerpał. Czesi nie są tanią siłą roboczą; w kraju nadal brakuje kilku ważnych autostrad, co jest tylko przykładem braku inwestycji w infrastrukturę i niekoniecznie efektywnego wykorzystywania europejskich dotacji. Wspomina się też o brakach w wykształconej kadrze… Wygląda trochę na to, że Czechy gospodarczo znajdują się na rozdrożu i ewidentnie potrzebują impulsu do działania. Czy ten nadejdzie?… Nadzieje jakieś są – 1. września premier Fiala przestawił na konferencji Česko na křižovatce wizję dalszego rozwoju kraju na kolejnych 30 lat.

I wchodzi Polska, cała na biało (?)

Na tym niezbyt wesołym tle pojawia się Polska, o której nagle zaczyna się mówić – i to nie tylko w pograniczu, gdzie ludzie prawdopodobnie już od dawna za północną granicę jeżdżą na zakupy i nie tylko – ale także w mediach ogólnokrajowych. Jest to o tyle ciekawe, że gdyby nie kryzys, takie zainteresowanie naszym krajem, które obserwujemy, być może wcale by się nie wydarzyło albo wydarzyło, ale później i w innych całkiem okolicznościach. Tymczasem Polska, która dotychczas często widziana była w raczej negatywnych barwach jako kraj niebezpieczny, sfanatyzowany, a przede wszystkim – opóźniony w rozwoju – wychodzi z cienia. I spotkanie z polską rzeczywistością w znaczącym stopniu niszczy dotychczasowe krzywdzące stereotypy.

Inflacja zmusiła dziesiątki tysięcy ludzi do poszukiwania tańszych alternatyw. Gromadnie ruszyli więc do Polski na zakupy: do Biedronek, Lidlów, Kauflandów i Carrefourów. Tylko w 2023 roku do końca sierpnia wydali oni w Polsce 17 miliardów koron – to siedem razy więcej niż w 2019 r. I tutaj nastąpił szok – nagle okazało się, że w kraju, który miał być biedniejszy, oferta produktów spożywczych nie dość, że jest znacząco tańsza (w PL w tym okresie obowiązuje dodatkowo 0% VAT na żywność), to jeszcze bogatsza (to już moja opinia, podparta latami zakupów w obu krajach). Na facebooku powstają grupy dedykowane tylko i wyłącznie zakupom w Polsce, gdzie ludzie radzą sobie, jak rozumieć polskie oznaczenia typów mąki albo jakie sery/ryby/wybierz dowolne smakują im najbardziej, oraz jak wymieniać walutę i czym płacić. Jest tam też cała masa narzekania na czeski rząd i na oto, jak może dopuszczać, aby w Czechach było aż tak drogo.

Co ciekawe, wraz z rosnącą popularnością zakupów w Polsce, ludzie zaczęli odkrywać nasz kraj jako taki, również turystycznie. Dzięki dobrym połączeniom drogowym (od niedawna S3, A1, a także trasa przez Niemcy) Czesi odkryli, że w odległości kilku godzin jazdy mogą znaleźć się nad Bałtykiem, który nie dość, że oferuje piękne piaszczyste plaże, to jeszcze jest tańszy niż Adriatyk w Chorwacji. I się zaczęło.

Czescy turyści w końcu zaczęli więc Polskę odwiedzać. I fajnie. Lepiej późno niż wcale. Oczywiście, wielu z nich popadło w nie całkiem uzasadniony entuzjazm i na czeskich formach przeczytałam już masę absolutnych bzdur na temat Polski (nie wszyscy na przykład widzą obniżanie cen paliwa przez Orlen przed wyborami jako chwyt populistyczny; zdziwilibyście się, ilu osobom wydaje się to gestem dbania o społeczeństwo…); ale takie postawy są zupełnie naturalne. W Polsce też jest masa czechofilów, którym ciężko czasem zdjąć różowe okulary, gdy przyjeżdżają do Czech na wakacje.

Zresztą, może czasem lepiej zostawić je na nosie. Człowiek musi mieć jakieś ideały.

Do napisania!

M.

Podczas pisania tego wpisu korzystałam z wielu źródeł. Poniżej kilka z nich: