Samotny wędrowiec nie niesie ze sobą wiele, tylko tyle, ile udźwignie na własnych, dość wątłych, ramionach. Trochę chleba w kieszeni, już podeschłego. Odrobinę uśmiechu za pazuchą. Całkiem sporo nadziei w worku. I ciekawość w spojrzeniu.
Przed nim długa droga, ale on o tym nie myśli. Stawia krok za krokiem i ogląda się za wozem, który przejeżdża obok. Wóz czasem jest autem, czasem limuzyną, czasem trabantem. Czasem się zatrzyma, ktoś podwiezie, zamieni dwa słowa. Czasem nawet ktoś zaoferuje coś ciepłego do zjedzenia.
Wraz z ciepłym kęsem, który spływa przełykiem do żołądka spływa do serca jakieś takie ciepło. Lżej się robi, lepiej. Ciepło rozchodzi się od żołądka i wkrótce żaden mróz niestraszny. Może nawet rozepnie guzik, czy dwa, może nawet zauważy, że jeden urwał się poprzedniego wieczora.
Czasem ktoś splunie mu pod nogi. Czasem ktoś sięgnie do rąbka kapelusza. Czasem ktoś wrzuci mu do kubka ze dwa grosze.
Nie wiadomo właściwie, po co idzie. Nie wiadomo, dokąd. Cel nie jest istotny – albo może jest bardzo ważny, ale on go po prostu jeszcze nie zna. Każdy krok go jednak przybliża.
A my siadamy do stołu. W tle grają kolędy, w powietrzu roznosi się zapach karpia i szarego sosu, trochę też spalenizny, bo znowu ktoś zapomniał o czymś zostawionym na piecu. Siadamy, niespiesznie, krzątanina powoli cichnie, rozbrzmiewa czytanie, szeptane życzenia.
Potem siedzimy wokół stołu i śpiewamy i na chwilę znowu jest tak, jak było rok, dwa, trzy, dziesięć, pięćdziesiąt lat wcześniej. Czas w magiczny sposób zatacza krąg. Podnosisz wzrok i nagle kątem oka ich dostrzegasz – nie ma ich, ale są, ich cienie są wyraźne. W chórze śpiewających głosów niemal możesz rozróżnić ich własne. Radość wibruje w powietrzu, napełnia sobą wszystkich, wypełnia nawet najbardziej obżarte żołądki.
Potem do drzwi ktoś puka. Odwracasz się, wstajesz, bo przecież nikt, nie teraz, nie powinien przeszkadzać w tym magicznym momencie. Ale jednak idziesz do drzwi. Jednak otwierasz.
Stoi na progu. Obdarty, trochę brudny. Trochę śmierdzący.
Lekko uśmiechnięty.
Ramiączko od worka się urwało i teraz smętnie zwisa w mroźnym powietrzu, które wywołuje na twoich ramionach gęsią skórkę.
Cofasz się więc odruchowo. A potem…