Znowu trochę wody w Svratce upłynęło, a słońca za oknem trochę więcej. I dobrze, bo to skutecznie przepędza pomniejsze demony depresji, które zimą niczym pająki wynurzają się z ciemnych i zakurzonych kątów pokoi. U nas sporo się dzieje, sporo zmian, refleksji i decyzji, przemyśliwanych w tę i z powrotem tysiąckrotnie. Dziś jednak nie o tym. Dziś o tym, jak jedna dziewczyna wyjechała daleko od domu, by poznać wielki świat, a potem się okazało, że jest to właściwie niemożliwe.
Tak, niemożliwe. Bo za dużo, za gęsto, za ciężko. Można próbować, i wielu to robi, ale z pełnym przekonaniem stwierdzam, że nigdy im się nie uda. Może właśnie w tym tkwi cała magia – zawsze pozostanie jeszcze coś do odkrycia.
Ale właściwie to nie o tym chciałam pisać. Od ponad pół roku zabawiam się i, miejmy nadzieję, Was, wpisami o przeróżnych czeskich ciekawostkach, tworząc mniej lub bardziej barwną panoramę czeskiej rzeczywistości. I zapewne będę tę radosną twórczość kontynuować, bo mnie bawi, bo jest ciekawa i zabawna – ale dziś w mojej głowie powstało pytanie: właściwie w jakim celu?
Czegokolwiek bym nie napisała, czegokolwiek byście nie przeczytali – nie dowiecie się wszystkiego, nie poznacie smaków, nie poczujecie zapachów. A co więcej – mimo niekończących się prób – nie zrozumiemy najprawdopodobniej istoty tego, czym jest czeskość. Dlaczego?… Bo nie istnieje.
Istnieje morze ludzi, którzy kiedyś przyszli na te tereny, i tak się złożyło, że tu osiedli, i teren i różne inne okoliczności historyczne spowodowały, że żyli w taki, a nie inny sposób. Wiecie, że legendy, dziś powszechnie uznawane za „oryginalnie” czeskie, legendy kalibru jak polskie o Lechu, Czechu i Rusie, były powtarzane z ust to ust również w języku niemieckim, wśród ludzi, którzy mieszkali na terenach dzisiejszej Republiki, ale bynajmniej żadnego języka słowiańskiego nie używali?
Co właściwie tworzy naród bardziej: język czy legendy? Jedno z drugim się łączy, ale co jeśli ten sam zestaw legend dzielą ludy posługujące się tak bardzo odmiennymi językami?…
Przechodząc na własne podwórko – co mnie właściwie łączy z ludźmi, którzy mówią po polsku, śpiewają ten sam hymn, którego uczyli i mnie w szkole, obchodzą te same święta… ale są bezpardonowymi chamami, którzy z jakiegoś powodu nie rozumieją, że ich nie jest najważniejsze na świecie, że polskość nie we wszystkim jest wspaniała, że nie narodzili się królami, którym inni mają służyć, którzy nie znoszą inności, bo budzi ich strach?…
Ktoś mądry kiedyś powiedział mi, że tak właściwie, nie łączy nas z takimi osobami nic. Że bliżej mu do Niemców, do Francuzów, do Rosjan, do Czechów… do kogokolwiek, kto nie wyznaje nazizmu, i pozwala innym żyć. Jest w tym sporo prawdy, ale dziś dochodzę do innego wniosku.
Owszem, łączy nasz kultura. Łączy nas podobna historia. Łączy nas miejsce urodzenia. Ba, może nawet i geny. Właśnie dlatego to tak zadziwia, budzi taki strach i niezrozumienie, i tak pali wstyd.
Tak, to refleksje tego kalibru. Czynione w piękną słoneczną sobotę marca, w oczekiwaniu na Święta, które już niedługo, i to juz niedługo w domu.
Niedługo też coś o czeskiej Wielkanocy oraz kolejna porcja codziennych ciekawostek.
Wspaniałej soboty wszystkim!
alfa