Tyle myśli i tyle obrazów w głowie mam, kiedy wymawiam to jedno słowo.
Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu jesień nieuchronnie kojarzyła mi się z powrotem do szkoły/obowiązków/pracy… przez co zdecydowanie traciła swój urok.
Jesień, myślałam, a przed oczami stawały mi zimne, szare dni, w których wiatr nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko targać drzewa i włosy, a deszcz – bezlitośnie chłostać bezlistne już niemal drzewa i – ludzkie twarze.
Teraz odkrywam ją na nowo.
Kto by się spodziewał, że ma tyle odcieni?
Teraz myślę Jesień, widzę setki lepkich pajęczyn sunących leniwie w powietrzu.
Kot leniwie przeciągający się na parapecie, wygrzewający się w ciepłych promieniach.
Gruba książka o zielonej okładce, która opowiada o czasach, które już minęły.
Muzyka, która lekko i pięknie opowiada o odchodzeniu.
Chyba właśnie to jest słowo klucz: jesień opowiada narrację o odchodzeniu; powolnym, choć czasem gwałtownym, długim lub krótkim, pięknym lub brzydkim; niemniej jednak, wszystkim nam przypomina, że jesteśmy tu tylko na chwilę.
I okrasza swą smutną historię kilkoma godnymi zapamiętania momentami.
Lubię tę ciszę poranka, kiedy ludzie wokoło jeszcze śpią i słychać tylko ich oddechy.
Lubię, kiedy światło prześwieca przez wciąż jeszcze zielone liście.
Lubię zapach nowych książek, otwieranych z każdym nadchodzącym wrześniem.
Wtedy ciągle jeszcze nie wiadomo, co nadchodzący dzień przyniesie – a przynieść może właśnie wszystko – czyż nie?