Słuchajcie, ja wiem, że ostatnio Was zaniedbuję. W skrócie: zwaliło mi się na głowę sporo projektów pracowych, a doba ma tylko 24h i czasami po prostu brakuje mi sił na kolejną godzinkę czy dwie przed laptopem, żeby zrobić research i coś skrobnąć. Do tego gdzieś obok rozwijam się jako fotografka i to też wymaga ode mnie poświęcenia czasu… Ale dziś w końcu się zmobilizowałam, siadłam i po prostu napisałam newsletter, który planuję wysłać od miesiąca. A że ja krótko nie potrafię, wyszło z tego dobre tysiąc słów gawędzenia o tym, co ostatnio w Czechach piszczy. Pomyślałam więc: skorzystajcie i Wy, którzy newslettera nie subskrybujecie (do czego zachęcam), bo wyszedł chyba tekścik, który nada się i na bloga. Także miłej lektury listu z Brna, zachęcam do zapisania się na newsletter (po prawej), a tymczasem ja obiecuję poprawę. Już niedługo wracam z nową recenzją kolejnego przewodnika i tak, znowu będzie konkurs z nagrodami.
Ciao,
M.
Pierwszy list z Brna
To pierwszy list z Brna, który do Was wysyłam za pośrednictwem mojego newslettera. Założyłam go gdzieś w początkach bloga, bo miałam nadzieję, że będę na tyle płodna twórczo, że oprócz artykułów na bloga i odcinków podcastu (kto jeszcze nie słuchał, zapraszam na stronę, Spotify lub YouTube), będę w stanie jeszcze regularnie pisać listy do Was. Nic z tego – życie zweryfikowało te plany. Na moje usprawiedliwienie powiem, że cała twórczość okołoblogowa powstaje obok mojej pracy zarobkowej, a także szlajania się po czeskich szlakach; obie te rzeczy są niezbędne do powstawania czeskich treści. Zarabiać, wiadomo, trzeba, a szlajać się, jak również wiadomo, także trzeba, żeby było o czym pisać. Nie tylko doniesieniami medialnymi żyje przecież człowiek.
Aktualności z Czech: jesień 2024
Zamysł tego newslettera jest taki, że będę go wysyłać co… tydzień? (marzenie!) albo dwa (to bardziej realne) i będę Wam w nim w skrócie opowiadać, co nad Wełtawą w tym czasie się odjaniepawliło. Takie niezbyt obszerne podsumowanie: ze świata polityki, mediów, społeczeństwa i kultury. Jako że to pierwszy list z serii, będzie pewnie trochę dłuższy, bo ważnych wydarzeń w Republice Czeskiej w ciągu ostatnich kilku tygodni było tyle, że mogłoby się nimi obdzielić spokojnie kilka innych krajów. Zacznijmy więc od najważniejszego wydarzenia, które miało miejsce jeszcze we wrześniu.
Powódź w Czechach
Czechy nawiedziła powódź. Inaczej jednak niż w Polsce, nie była zaskoczeniem. Już 11 września, w środę, czeski minister środowiska, Petr Hladík, zwołał konferencję prasową, na której w bardzo alarmistyczny sposób ostrzegał przed możliwością powtórki z roku 1997 czy 2002 (wtedy Czechy również nawiedziły katastrofalne powodzie). Czeskie media podjęły temat i już od tego dnia alarmowano o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Wszędzie pojawiały się mapki i prognozy, omawiano, gdzie można się spodziewać największych opadów i gdzie to się może przełożyć na zalania i powódź. Jednocześnie podjęto konkretne kroki mające osłabić wysokość „wielkiej wody” – zaczęło się wielkie spuszczanie wód ze zbiorników retencyjnych.
Tu mała dygresja: trzeba pamiętać, że Czechy, mimo iż tak nam bliskie, geograficznie bardzo się od nas różnią. Właściwie na większości czeskich terenów znajdziemy góry lub pagórki. Inaczej niż w Polsce, gdzie większość stanowi płaska lub prawie płaska kraina, stanowiąca często naturalne rozlewiska rzek. W Czechach, kraju górzystym (nie aż takim jak Austria, ale jednak) naprawdę wiele miejscowości leży w dolinkach. Co w sytuacji krytycznej, gdy nawiedzają je tak obfite deszcze, może okazać się katastrofalne, bo woda spływająca z gór po prostu się przez nie przelewa – i jest to siła, którą człowiek może zatrzymać w tylko niewielkim stopniu.
Czesi dostrzegli ten problem i gdy technika/sytuacja historyczno-finansowa na to pozwoliła, rozpoczęli stawianie wielkich zapor na rzekach, dzięki którym powstawały zbiorniki retencyjne. Zamysł był prosty: wielka woda wpada do zbiornika, który zatrzymuje jej niekontrolowany bieg i wypuszcza dalej na tyle spokojnie, że leżące niżej miejscowości pozostają bezpieczne.
Takie zapory zaczęły powstawać w Czechach w wieku XIX, ale wiecie – to były Austro-Węgry. Raz, że biurokracja, dwa, że inwestycje blokowali czasem możni, którzy nie chcieli poświęcać swoich wiosek/pól (skreślić niepotrzebne) na zapory, mające służyć co prawda społeczeństwu, ale niekoniecznie ich bezpośrednim interesom. Potrzeba było wielkiego impulsu i woli politycznej, aby takie myślenie przełamać i to stało się w czeskiej historii dwukrotnie: raz po powstaniu I Republiki, i drugi raz po przejęciu władzy przez komunistów. Właśnie wtedy powstawały kolejne czeskie zapory: w latach dwudziestych panowała euforia nowopowstałego czechosłowackiego kraju, który chciał stawiać i rozwijać się jako nowe, wreszcie niepodległe państwo. Później, w latach Czechosłowacji komunistycznej, komuniści po prostu z nikim się nie liczyli – trzeba było stawiać tamy, więc je stawiali i tyle. W wyniku tego dziś w całym kraju jest ich mnóstwo. Dla ciekawskich: tutaj możecie przeczytać artykuł o tych najciekawszych (a dla tych zupełnie zafascynowanych tematem: znajdziecie tam też całą serię o tamach).
Mamy więc obecnie cały system tam na najważniejszych czeskich rzekach: np. tzw. kaskada wełtawska, czyli seria tam na Wełtawie, które mają chronić przed wylewaniem Wełtawy, a także, oczywiście, Pragę (i tak się zresztą stało – Praga tym razem właściwie w ogóle nie ucierpiała). Wodę ze zbiorników zaczęto spuszczać wystarczająco wcześnie, aby zatrzymać ogromne potoki wody spływające nurtem niżej i pozwolić jej płynąc w sposób bardziej kontrolowany. Co ciekawe, wszystko to działo się mniej więcej w tym samym czasie, gdy w Dreźnie kilka dni wcześniej spadł most prowadzący przez Łabę. Niemcy po tym wypadku poprosili Czechów o zmniejszenie jej toku, co miało im pomóc w akcji wyławiania mostu z rzeki. Czesi odmówili – bo już wtedy opróżniali swoje zbiorniki retencyjne, mające wkrótce przyjąć falę powodziową.
Podsumowując: wielki deszcz rzeczywiście nadszedł. Padało bez mała kilkadziesiąt godzin, co wywołało podwyższenie stopnia powodziowego w 262 miejscach; w 55 woda osiągnęła poziom „powodzi stulecia”. Zginęło lub zaginęło w sumie 13 osób. Samą reakcję władz na powódź eksperci oceniają raczej pozytywnie: państwo czeskie rzeczywiście w porę zaczęło ostrzegać ludzi. Media informowały o tym, co pakować do plecaka ewakuacyjnego i nawoływały do słuchania poleceń służb. Większość ludzi tak też postępowała, chociaż zdarzali się też i tacy, którzy chcieli się „wykąpać” w wielkiej wodzie (uratowano kogoś usiłującego pływać w Wełtawie w Pradze), albo tacy, którzy mimo próśb nie chcieli opuścić swojego domu – albo wrócili do niego, zanim miejsce stało się bezpieczne (i niestety co najmniej jedna taka osoba przypłaciła to życiem). Były też miejsca, gdzie konieczna była ewakuacja ludzi za pomocą helikoptera. Jednymi z miast, które najbardziej ucierpiały, były: Jesionik, czyli centralna miejscowość turystyczna Jesioników, a także Opawa i Krnow (które były zalane w 80%). Zalana została także jedna z dzielinic Ostrawy (rozerwane siłą wody wały przeciwpowodziowe) oraz pobliski dworzec kolejowy. Przez pewien czas nie działało połączenie autostradowe ani kolejowe przez Bogumin z Polską. Szkody liczone są w miliardach koron.
Kryzys rządowy z Piratami w tle
To było z pewnością najdonioślejsze wydarzenie z ostatniego miesiąca, które miało miejsce w Czechach, nie było jednak zgoła jedyne. Na tle ludzkich dramatów, które rozgrywały się nierzadko nocą, kiedy szybko podnosiły się toki rzek, miało miejsce co najmniej kilka istotnych wydarzeń politycznych. Po pierwsze, miały miejsce wybory regionalne: Czesi wybierali sejmiki wojewódzkie oraz – częściowo – senatorów. Dla niewtajemniczonych: senat Czesi wybierają co dwa lata, ale tylko w 30%. Kadencja senatorów trwa 6 lat. Ma to teoretycznie chronić przed sytuacją, gdy na fali potencjalnego populizmu jedna partia przejęłaby zarówno niższą, jak i wyższą izbę parlamentu (i już tak się zresztą działo, np. w czasach pierwszych rządów Babiša).
Wybory wygrało zdecydowanie ANO Andreja Babiša; to nie było jednak żadną niespodzianką, bo sondaże przepowiadają to od dawna (i od dawna możemy się domyślać, że Babiš w roli premiera jeszcze do nas wróci). Zaskoczyła sromotna wręcz przegrana Piratów, jednej z najliberalniejszych i lewicujących partii będących w czeskim parlamencie (i do niedawna także rządzie): stracili oni z 99 miejsc aż 96, to znaczy zostały im dosłownie trzy. Dzień po ogłoszeniu wyników premier Fiala wezwał do siebie Bartoša, czyli prezesa Piratów, na kobereček, czyli na dywan. Nic mu konkretnego podobno nie powiedział, po czym – ogłosił w mediach, że go odwołuje w związku z porażką flagowego projektu tego rządu oraz Piratów, czyli digitalizacją systemu pozwoleń o budowę.
Jak możecie się spodziewać, wywołało to burzę medialną i rządową. Bartoš był oburzony postępowaniem premiera, przede wszystkim brakiem bezpośredniej komunikacji. Wkrótce potem Piraci przegłosowali solidarne ze swoim prezesem wyjście z rządu. Został w nim tylko jeden ich członek, Jan Lipavský, który dla odmiany odszedł od Piratów, wybierając rząd i piastowane dotychczas stanowisko ministra spraw zagranicznych (notabene, to jeden z najlepiej ocenianych ministrów tego rządu). Koalicja się więc posypała, ale rząd nie, bo Fiala nie potrzebuje do większości parlamentarnej Piratów, którzy niniejszym odchodzą do opozycji.
Kto jeszcze się nie pogubił w tej zawiłej historii, gratuluję. Z powodzeniem bowiem na podstawie tej historii można by napisać scenariusz jakiejś soczystej telenoweli z płaczącym z wściekłości Fialą na kolejnej konferencji prasowej, gdzie próbował się tłumaczyć z katastrofy pijarowej, jaką wywołał, w roli głównej. Ci dwaj panowie, Fiala i Bartoš, sprawili, że Babiš właściwie mógł w weekend drugiej tury wyborów senackich odpoczywać, dłubiąc palcem w nosie. Panowie z przeciwnego spektrum politycznego wygrali mu je z nawiązką.
Dajcie znać, czy interesuje Was trochę bardziej szczegółowa analiza polityczna z komentarzem, bo od plotek aż huczy: mówi się, że między innymi, że Fiala pomału odchodzi z polityki krajowej i planuje się jego wysłanie do Brukseli. W tle majaczy wizja rządowego ożenku ODS z Ano Babiša po kolejnych wyborach parlamentarnych, które już za rok.
Dobrze, na dziś to wszystko. Tematów, jak się domyślacie, jest naprawdę sporo, ale jak się okazuje, ich zwięzłe opisanie nie jest wcale takie proste – człowiek wpada w pułapkę gawędziarza, czyli rozwodzi się w dygresjach i niemiłosiernie przedłuża.
Jeśli dotarliście aż tutaj, gratulacje! Dajcie znać, czy taka forma newslettera przypada Wam do gustu.
Pozdrawiam,
Marta