…na granicy światów. Konkretnie, dwóch: polskiego i czeskiego. Choć tak naprawdę to świat jest tam jeden, magiczny, a przekracza się go wraz z minięciem tabliczki: Cieszyn.
To już wiecie, dokąd zawędrujemy dzisiaj!
Zaczęła się nowa niezwykła pora roku, a wraz z nią nadszedł czas na nowe pomysły. Pomysł ten będzie bazował m. in. na zabieraniu Was w różne intrygujące miejsca i snuciu o nich jeszcze bardziej wciągających opowieści. Na pierwszy ogień idzie Cieszyn vel. Český Těšín, w którym nie tak dawno temu postała moja stopa.
Cieszyn jest o tyle niezwykły, że należy do wąskiego grona miast, które z natury swej są wielokulturowe, wręcz zmuszone do obcowania z obcością i z niej czerpania pełnymi garściami. Ludzie tutaj tak naprawdę nie wydają się ani Polakami (prawdziwych Polaków z Cieszyna z góry uprasza się o wybaczenie), ani Czechami. Oni są po prostu swoi. Nie wierzycie? Spróbujcie kupić bilet u lokalnego kierowcy autobusu! Pan był bardzo uprzejmy i miło się do mnie uśmiechał, nie zmieniło to jednak faktu, że z jego przemowy nie zrozumiałam ani słowa. Powtórzę: ani słowa. Domyśliłam się, co mógł powiedzieć, popatrzyłam na cenę wyświetloną na kasie, poprzytakiwałam i zapłaciłam. To tyle na temat lat nauki języków, w tym i polskiego, i czeskiego.
Skąd właściwie jednak ta czeskość i ta polskość, stłoczona na niecałych 30 km²?
Cieszyn był od zarania słowiański; raczej czeski niż polski. (Chętnych na pikantne szczegóły wraz z datami zapraszam na Wikipedię: klik) Granica, jak to granica, zmienną jest i raz wytyczana była bardziej na południe, innym znowu razem bardziej na północy (od XIV w. do XX jednak było to pod panowaniem Czechów). W końcu jednak, gdy oba nowopowstałe państwa (ówczesna Czechosłowacja i II Rzeczpospolita) chciały położyć łapy na mieście, granica wyrysowana na mapie została na rzece Olzie, biegnącej na ziemi przez środek miasta. Czesi faktycznie słusznie poczuwali się, że Cieszyn historycznie należy do nich; niemniej jednak większość obywateli stanowili Polacy. Stąd spór; Czechom dostała się lewobrzeżna część wraz z dworcem (niezwykle strategicznie istotny węzeł komunikacyjny pomiędzy Bohuminem a Koszycami – czyli jedyna linia kolejowa łącząca Czechy ze wschodnią Słowacją), natomiast Polacy otrzymali prawobrzeżny Cieszyn wraz ze starówką miasta.
Co ciekawe, prócz jakże praktycznie wytyczonej granicy państw, Český Těšín po dziś dzień nosi tabliczki z nazwami ulic zarówno po czesku, jak i polsku. W Cieszynie takiego zjawiska już nie zaobserwujemy – a to stąd, że w Českým Těšíně po dziś dzień mieszka mniejszość polska, natomiast w polskim Cieszynie czeskiej – nie ma.
Pozostawiając te zaszłości historyczne na boku, ruszmy w miasto.
Dlaczego magiczne?…
Popatrzcie sami:
Cieszyn jest również dobrym pretekstem, by wspomnieć o życiu w związku międzynarodowym. Cóż, wiecie pewnie sami, jak to jest: początki są zawsze piękne i emocjonujące, a potem – potem następuje szara rzeczywistość. W przypadku, gdy dwoje ludzi pochodzi z dwóch różnych krajów, dochodzi wówczas etap wyrównania „rachunków krzywd”, jakie oba narody potencjalnie sobie wyrządziły. I tak właśnie dochodzimy do Cieszyna.
Po tym jakże siermiężnym wstępie powiem jeszcze, że takie związki nie są łatwe. Sprawiają, że nagle życie samo zmusza cię, by stanąć twarzą w twarz z własnym nacjonalizmem i – być może – zrewidować poglądy. Bo tak naprawdę to liczy się właśnie tylko to: jedzenie, emocje, krajobrazy, książki, bliskość. Żadne flagi i żadne hymny nie zastąpią ciepłego uśmiechu; chociaż prawdą jest że jedna złośliwa uwaga nt. białej flagi jednego lub fanatycznego katolicyzmu drugiego kraju może podnieść atmosferę w związku o tysiąc stopni i nagle nic innego nie ma już znaczenia.
Więc Cieszyn był właśnie takim naszym papierkiem lakmusowym – to przecież teren, który do dziś wzbudza emocje. Niech bowiem podniesie rękę ten, kto nie słyszał na lekcjach historii o tym, jak Czesi podle w czasie, gdy Polska broniła Europy przed bolszewicką zarazą, skradli nam Zaolzie. No, więc właśnie – a potem spotykacie Czecha, który nie dość, że mówi, że przecież nie skradli, tylko wzięli, co ich, to jeszcze śmie przy tym dodać, że myśmy w ’38 lepsi nie byli. Cóż – postanowiliśmy więc w te pędy sprawdzić, kto właściwie ma rację i zaczęliśmy nasze historyczne poszukiwania od najbardziej wiarygodnego źródła, czyli Wikipedii, oczywiście i oczywiście, każde z nas znalazło dowody na prawdziwość swoich argumentów. Tyle tylko, że ja szukałam na Wikipedii polskiej, a mój luby – czeskiej. Potem oboje zajrzeliśmy jeszcze na wersję angielską.
I co się okazało?… Żadne z nas nie miało oczywiście racji. Racja, jak to bywa, leżała po środku – ale nie przedstawiała jej ani wersja czeska, ani polska; jedyne, co je łączyło, to sposób, jak wybielały czyny swoje, a oczerniały tych drugich.
Morał z tego taki, że będąc w Cieszynie, warto pooglądać piękne krajobrazy i zachwycić się lokalną kuchnią, a także – przypomnieć sobie, że być może ta historia, którą tak pięknie opowiadali w szkole wcale tak piękna nie była. A o tym, dlaczego warto sobie to uświadomić – to już temat na zupełnie inną opowieść.
alfa