Myślodsiewnia, Po Europie, Podróże

Słowenia

Czas letni skłania ku wyjazdom, tym bliższym i tym dalszym. Tym razem z lubym spakowaliśmy auto i wyruszyliśmy na południe – na południe jeszcze bardziej od Południowej Morawy, do Słowenii. Słowenia to kraj, o którym wiele wcześniej nie wiedziałam, ot, kraik, który ma i morze, i góry. Cóż to za niedopowiedzenie!

Słowenia owszem jest mała – zaledwie 20 273 km2 – z trochę ponad 2 milionami mieszkańców. Wydawać by się mogło, że takie maleńki kraj wiele ciekawego zaoferować nie może – ktokolwiek tak jednak myśli, jest w błędzie. Słoweńcy swój mały kraj zyskali tak naprawdę dopiero na koniec wieku XX, po rozpadzie Jugosławii. To Słowenia, wraz z Chorwacją, jako pierwsza z Jugosławii wyszła i po zaledwie 10 dniach wywalczyła sobie niepodległość. Zawierucha wojny bałkańskiej w dużym stopniu ją ominęła; w 2004 roku Słoweńcy przystąpili do NATO i UE, a w 2007, jako pierwszy z nowych krajów unijnych, przyjęła euro.

Jak Słowenia przyjęła nas? Gorąco!

Do Słowenii jechaliśmy przez Czechy i Austrię, zahaczając po drodze o Klagenfurt, Villach i Graz. Niecierpliwie wypatrywaliśmy przez okna samochodu pierwszych alpejskich szczytów i oszałamiających kolorów jezior. Wszystko to było nam dane.

Pierwszych kilka dni spędziliśmy niemal wyłącznie w Triglavskim Parku Narodowym. Ekscytacji dostarczył nam na samym początku tunel, który łączy Austrię i Słowenię (cena: 9 euro), który ma prawie 8 km, jest niezachwianie prosty, dwukierunkowy i sprawia wrażenie, że wjeżdża się nim w samo serce góry. Widoków niczym z Władcy Pierścieni nie brakowało, pierwszy z nich to:

Jaskinie Szkocjańskie

Spacer pod ziemią, gdzie szliśmy skrajem wysokiego wąwozu, na dnie którego płynie rzeka (!) trwał ponad godzinę. Ścieżki i schodki oświecone lampkami przypominały wybitnie tylko jedno: kopalnię krasnoludów Morię, a tłumy kolejnych wycieczek i ich cierpliwe stukanie o kamień odgłos kroczących krasnoludów. Możliwe trasy do pokonania są aż 3: dwie podziemne i jedna nadziemna, ceny różnią się w zależności od kombinacji, wahając się ok. 15-20 euro. Zdecydowanie jednak warto!

*Tutaj zrobię uwagę: nie byliśmy w tych najbardziej znanej i najbardziej zatłoczonej: Jaskini Postojnej – ale podobno również warto ją odwiedzić (w środku można przejechać się… kolejką!)

Alpy Julijskie

To cud sam w sobie. Osobiście uwielbiam góry, ich potęgę i spokój; człowiek w ich obecności uświadamia sobie własną słabość. Kilka pierwszych dni, gdy przebywaliśmy wśród tłumów turystów, towarzyszyła nam atmosfera wakacji i radości, a potem odwiedziliśmy Bovec i twierdzę Kluze – miejsce dawnego frontu podczas I wojny światowej. Nagle góry, które do tej pory jawiły się jako wakacyjna przygoda, okazały się miejscem wiecznego spoczynku dla milionów (i niestety liczba nie jest przesadzona), a ich napawający respektem wygląd zyskał nowy wymiar.

 

Kolor rzeki Soci przyprawia o zawrót głowy. Woda, tylko woda, teoretycznie taka sama, ale ten kolor! Wybraliśmy się na rafting na rzece Soci, by zażyć jej z bliska (kilkadziesiąt sekund w wodzie przyprawiało o drętwienie kończyn) spływając na pontonie, skacząc ze skał i zjeżdżając z zaimprowizowanych zjeżdżalni, a potem uprawiając canyoning, czyli zjazd rzeką… na własnych pośladkach. Ciekawych odsyłam na you tuba, by zrozumieć choć cień emocji, jakie mogą tej rozrywce towarzyszyć. Koszt: rafting ok. 1,5-2h ~42 eur, canyoning ~49 euro, w komplecie ok. 82euro (ceny dla dorosłych, studenci i dzieci taniej). Warto!

Jak góry, to również wycieczka wysokogórska. W Alpach Julijskich pierwszy raz zetknęłam się z ferratami – czyli szlakami, które ze względu na swoją trudność wymagają trochę lepszego przygotowania i sprzętu. Myśmy wybrali trasę, która miała nam tego oszczędzić – szczyt Kanjavec. I mimo, że nie cała ekipa zdobyła szczyt, nocleg w schronisku na wysokości 2000 m n.p.m. należy do najlepszych wspomnień!
Koszt: nocleg w schronisku > 25 euro, jeśli dostaniecie łóżko, 7 euro na stole w jadalni. Tak czy siak, nie liczcie na łazienkę ? Warto również zadbać o zapas wody, bo na górze 1,5l butelka kosztowała całe 4 euro.

By nie przedłużać, wymienię jednym tchem, co jeszcze nas zachwyciło: wąwóz Vintgar – tym razem na powietrzu, z niesamowitą barwą wody, idealny na spacer na gorące przedpołudnie (ale lepiej wybrać się wcześniej, by uniknąć tłumów; koszt: 5 euro) i wodospad Savica (koszt: 3 euro), czyli ukryta wśród skał wodna ślicznotka.

 

Jeziora Bled i Bohinj

To dwie absolutnie różne piękności. Bled jest gorący, rozżarzony, rozgorączkowany, z tłumem ludzi, który usilnie wpatruje się w wysepkę na środku jeziora lub zamek na brzegu. To urokliwe miejsce; jeśli widzieliście kiedyś jakieś zdjęcia ze Słowenii, to prawdopodobnie właśnie stamtąd. Bohinj jest zupełnie inne – dzikie, górskie, osadzone bliżej szczytów. Obydwa zachwycają i w obydwu można się dowoli kąpać.

Stanjel i Predjamsky Zamek

To zanim przejdę do oczywistego punktu programu, czyli morza, muszę pozachwycać się jeszcze trochę nieoczekiwaną, subtelną, zmysłową krainą win, która zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na południe, w drodze nad morze, zachwyciła nas swoją delikatnością. Po mocnych przeżyciach na górskich żlebach i szlakach, nagle znaleźliśmy się w regionie pełnym winnic i sadów, a nad nim panował Stanjel – czyli niewielka średniowieczna (!) mieścinka, w części już opuszczona, w której czas jakby się zatrzymał. Sami zobaczcie.

 

Odwiedziliśmy także słynny Predjamsky Grad – wbudowany w skale zamek, który wygląda zjawiskowo.

Ljubljana

To stolica, która wcale wielkiej stolicy nie przypomina. Ludzi sporo, ale atmosfera raczej spokojna, melancholijna, usypiająca. Lubljana nie jest w każdym calu „zrobiona”, gdzieniegdzie widać dom, który ze spokojem można by umiejscowić na poznańskiej Wildzie czy Jeżycach, a więc – przypominający pomarszczoną staruszkę, która zachowała cień dawnej urody. O dziwo – to nie razi, to komponuje się bardzo dobrze. Zauroczyło nas to miasto, a mnie w szczególności platany, wielkie drzewa z odpadającą korą i spadającymi brązowymi liśćmi, które pokrywały płaszczem melancholii parkowe uliczki.

 

Piran

No i dojechaliśmy – w końcu, po wielu przygodach i przeszkodach, dotarliśmy nad morze, które powitało nas burzą i ulewą na autostradzie, a potem lejącym się z nieba żarem. Miasteczek na wybrzeżu jest kilka (Koper, Piran, Portoroż), atmosferą przypominają Włochy (które tuż za miedzą). Nie dane nam jednak było wypróbować fal Adriatyku, gdyż za każdym razem przeganiła nas burza, sypiąc piaskiem prosto w oczy.

 

Słowenia, jaką odkryliśmy okazała się wspaniałym, pięknym miejscem. Zaskakuje zróżnicowanie i fakt, że aby z gór przemieścić się nad morze, wcale nie trzeba spędzić wielu godzin w drodze.

Koszty

Dodatkowym plusem był koszt wyprawy, który nie nadwyrężył szczególnie domowego budżetu. Średni koszt obiadu wahał się od 7-13 euro, noclegu 15-21 euro (przy czym ta najtańsza wersja dotyczyła noclegu w namiocie na kempingu przy jeziorze Bled, natomiast najdroższa mieszkania w centrum Ljubljany – ogólnie doszliśmy do wniosku, że namiot wiele tańszy nie był, natomiast jakość noclegu, wiadomo, różniła się w sposób znaczący.) Byliśmy również przyjemnie zaskoczeni cenami różnych atrakcji (porównując np. z cenami w Chorwacji) – np. wejście do wąwozu Vintgar to 5 euro, jaskinie Szkocjańskie zwiedzaliśmy za ok. 20 euro.

Czy warto? Popatrzcie sami.

A teraz razem zadumajmy się nad tym, jak to możliwe, że już jest koniec października, a za oknem hula wiatr w kolorowym tańcu z liśćmi.