Bez pamięci, Myślodsiewnia

Oczekiwanie

Kiedy się tu pojawili, mieli po osiemnaście, dziewiętnaście, może dwadzieścia lat. Fajny wiek. Lubiłam mieć dziewiętnaście lat. To wiek, kiedy ciągle jeszcze masz wrażenie, że cokolwiek nie zrobisz, zostanie ci przebaczone, bo jesteś przecież jeszcze niemal dzieckiem. I wiek, kiedy możesz zrobić cokolwiek, bo dzieckiem już przecież nie jesteś.

Możesz jechać, dokąd chcesz. Możesz zrobić, cokolwiek zapragniesz. Zwiedzać, poznawać, pić, kochać, śmiać się. Kupić bilet, chwycić plecak i ruszyć w drogę,  by poznać ludzi, świat, siebie. Wejść do baru, usiąść przy kontuarze i uśmiechnąć  się do nieznajomego i pozwolić, by postawił ci drinka, a potem wyjść, jak gdyby nigdy nic.

Możesz otworzyć kartę menu w knajpie z gwiazdkami Michellina i wybrać to danie, którego nazwa brzmi najdziwniej, zastanawiając się, co ci właściwie przyniosą na talerzu.

Możesz iść na plażę, ściągnąć koszulkę i opalać się topless. Możesz ignorować spojrzenia albo przeciwnie, posłać buziaka wszytkim zgorszonym.

Możesz kupić największego loda w wafelku i wydać na niego ostatnie grosze, zamknąć oczy i zapomnieć o pustym portfelu, rozkoszując się smakiem truskawek i śmietanki.

Możesz wyjechać do obcego kraju, nie znając języka, nie mając noclegu, nie mając nic, licząc tylko na ludzką życzliwość. Zasnąć w pociągu i nie bać się kieszonkowca.

Mozesz położyć na plaży, wyturlać się w piasku i wsłuchiwać w równomierny szum fal, rozbijających się o brzeg.

Oni też mieli tę wesołość w oczach, to dzikie szaleństwo w sercach, to dziwne i niepodważalne przekonanie, że oni, że wtedy, że to właśnie ten moment, to życie, to dokonanie, że nic innego, tylko wtedy i tam. Niemal widzę, jak cieszyli się, gdy przyszedł list, gdy zapukali po nich do drzwi, gdy wywołali nazwiska. Strach był, ale oczekiwanie i marzenia większe. Pustka, którą pozostawili i podniecenie na myśl o przygodach, które ich oczekiwały.

Potem ubierali mundury i zabawa wydawała się jeszcze lepsza.

Idę cienistą alejką. Słońce prześwieca przez gęste gałęzie drzew, tylko co poniektóry promień dotrze aż w tę gęstwinę. Stare kocie łby są łyse, wyślizgane przez pokolenia mieszkańców, którzy upodobali sobie to miejsce na weekendowe przechadzki. W niektórych z nich mech zamieszkał na dobre.  Panuje półmrok, wilgoć szkrabie w nos. Dziwna atmosfera. W powietrzu unosi się oczekiwanie.

Idę dalej. Oczy odczytują wynurzające się spod półmroku i mchu dawno zapomniane litery alfabetu, którego nikt od kiludziesięciu lat nie chce pamiętać. Ironia losu. Gdybym urodziła się kilkanaście lat wcześniej, to byłby prawdopodobnie mój drugi język. Urodziłam się jednak później i gdyby nie fakt, że rosyjski mnie kiedyś zaciekawił i przez to zachęcił do nauki, nie byłabym nawet w stanie odczytać ich nazwisk, a białe albo czarne litery pozostałyby tylko tym: niewyraźnym napisem na nagrobku.

Nad niektórymi wisi krzyż. Nad innymi krzyż wygląda trochę inaczej. Gdzie indziej prześwieca gwiazda.

Wszystkich ich zrównały groby.

Wszyscy leżą martwi, zimni, zgnici od kilkudziesięciu lat. Wielu nie zdążyło dowiedzieć się, jakie przygody mieli przeżyć i jakie doświadczenia zebrać.

Śmierć jest wszędzie.

Dlatego żyję. Skoro oni nie mogli, to ja będę.

Śmieję się.

Płaczę.

Żyję.

Ruszam w świat.

Z walizką u boku.

*wpis inspirowany spacerem po poznańskiej Cytadeli, gdzie znajdują się groby różnych żołnierzy, z różnych epok, w sporej liczbie młodych chłopców zabitych podczas różnorakich działań wojennych, pochowanych w obcej ziemi, z dala od rodzinnych stron.